Piła 2

///

Piła DWA, to drugie podejście do tej samej trasy, niczym kontynuacja dobrego filmu. Ostateczne starcie – ostateczne szutrowanie. Brzmi jak thriller ale było jak w bajce.

Tym razem się udało – nie zmoknąć, nie zmarznąć i zrealizować plan w całości. Start przed Bornym Sulinowem, trochę kręcenia po okolicznych lasach i dojazd na nocleg w Pile. A z powrotem na strzała machnąć się na pociąg do Choszczna i na wieczór być w domu. W sumie to można by tylko podlinkować trasy, wrzucić galerię i zamknąć post po dwóch akapitach. Bo co tu dużo opowiadać? Najlepsze relacje, to te z przygodami. Nasza przygoda była wręcz idealna, tak jak powinno być od samego początku.

Zaczęliśmy dość podobnie jak ostatnim razem, pociąg w kierunku Szczecinka chwila po 8:00. Z Grześkiem łapiemy się w Dąbiu, a z nim Przemo który dołącza do nas po dłuższym L4. Humory dopisują, jest lekko pochmurnie. Nie leje i jest odczuwalny plus. No dobra jadymy.

Początek to przejazd trasą rowerową na Borne Sulinowo. Po kilku kilometrach odbijamy w las na wspaniałą szutrówkę i już wiemy, że przez ten weekend nie spędzimy za wiele czasu na asfaltach. Rejon pod Bornym Sulinowem to piękne lasy z wieloma drogami pożarowymi. Do Okonka poruszaliśmy się szlakiem „TR7” oraz odcinkiem „Greenways: Naszyjnik Północy”. Pierwsze skojarzenie – duże otwarte przestrzenie, zero ludzi. Takie polskie, płaskie Harz’e. Głównie były to całkiem dobre drogi pod szerszego kapcia gravelowego, raczej przejezdne idealnie o tej porze roku. Kiedy jest już sucho, ale jednak ziemia jest lekko schłodzona, przez co nie jest sypka. Latem raczej piaskownica, a wczesną zimą czy jesienią raczej grząsko. Po drodze trafił nam się przejazd przez Rezerwat Diabelskie Pustacie, gdzie wrzosowisko musi robić wrażenie jak wszystko zyska koloru. Dalej dojeżdżamy do Bunkra Wrangel, a chwilę później lecimy długą płytową nitką. Krajobraz i nawierzchnie zmieniają się tak szybko, że dojazd do samego Okonka mija nam pięknie przy coraz lepiej grzejącym słonku i szutrówkach klasy premium.

W Okonku robimy krótką przerwę na drugie śniadanie. W słońcu można już się wygrzewać, ale jak tylko znika za chmurką, robi się wyraźnie chłodniej. Po szybkiej ucieczce z miasteczka robimy postój na napitek pod wiatą praktycznie na początku lasu. Chwila moment i lecimy kolejną długą szutrostradą. Krajobraz niby standardowy, leśny, wiejski, polski. Ale jednak widać lekką zmianę, nie wiem jak to określić. Ale czuć, że jesteśmy w Wielkopolsce i nie chodzi mi tu złotego Lecha Pils.

Za Okonkiem mkniemy dość żwawo, mijamy kolejne wioski, jeziora. Dobre szutrowe drogi pożarowe po których ganiają nas małe białe pieski. Nie ma o czym gadać, pochłaniamy wszystko dookoła. Warun jest idealny, może trochę wiatr delikatnie podbiera mocy, wiejąc niezauważalnie. „W mordę” a czasem od boku. Może to dlatego w grupie panuje cisza. Ale nie ważne, za chwilę obrócimy się i do Piły wlecimy z wiatrem w plecy. Na postoju szybka decyzja – jedziemy do centrum, na obiad pizza, później Żabka i do Hotelu.

Przez Piłę przejeżdżamy raz dwa. A nasze ruchy są wręcz jak zaprogramowane. Dojechać do lokalu, bezpiecznie zostawić rowery tuż przy oknie, zamówić piwo, pizze i kolejne piwo. Usiąść i zacząć odpoczynek z zadowoleniem, że weszło jak złoto. Sama Piła nadal raczej nie odkryta/poznana. Jednak wrażenia pozytywne. Małe miasto, dobre restauracje, pod hotelem wrażenie jak pod Azoty/Netto Arena na Zawadzkiego. Do tego kolejka do hali sportowej, a w niej mecz kobiecej siatkówki – okazuje się, że przy nim spędzimy wieczór, lecz oglądając w TV!

Drugiego dnia wstajemy nie śpiesząc się zbytnio. O 8:00 mamy śniadanie, a o tej porze roku poranki są dość chłodne. Za dnia można zyskać praktycznie dwukrotność porannej temperatury. Więc plan jest taki, żeby jeść, popijać kawą a nawet paroma filiżankami i koło 10 ruszać. Z Choszczna i tak co chwila coś jeździ, więc na pewno trafimy na pociąg do domu. Drugi dzień to też duża niewiadoma. Ślad wyznaczony na komoot, po różnych drogach, ale z małą ilością podpowiedzi w formie zdjęć czy oznaczonych segmentów. Nie szkodzi, mamy trzy Grizle na szerokim kapciu, które łatwo łykają gruz i kwadraty. Więc w drogę.

Pogoda była zdecydowanie lepsza niż dzień wcześniej. Poranek może jeszcze chłodny, ale słońce zapowiadało ciepły dzień. Początek mocno asfaltowy, komoot chyba nie widział, ale pierwsze kilometry chyba zyskały nową nawierzchnię. W sumie to i dobrze, dobrze dla nóg na rozgrzewkę. Później to już nam było wszystko jedno, czy będzie dobry gruz, czy słaby. A jak się okazało. Trasa była jeszcze chyba lepsza niż dzień wcześniej.

Jak już wjechaliśmy w lasy to mam wrażenie, że całą jazdę lecieliśmy dosłownie trzema długimi, pięknymi odcinkami. Pośród szerokich, rozległych lasów. Dzień drugi to był: start asfaltem, las do Rusinowa, las do Tuczna gdzie mieliśmy zaplanowany postój. A dalej przelot przez Drawieński Park Narodowy, odpoczynek na moście. Wspaniałe szutrostrady przed Choszcznem i dojazd na dworzec polami. Ale po kolei. Kilkukilometrowy odcinek szybko zamienił się w las. Sama droga w ogóle się nie dłużyła, nawierzchnie mieliśmy naprawdę różnorodne. Jedyne nad czym się zastanawiałem, to gdzie jest cała zwierzyna która powinna nieźle hasać po tych lasach? Co prawda długo nad tym nie rozmyślałem, bo w planach na 48km był postój w Tucznie. Gdzie w lokalnym sklepiku uraczyliśmy się izotonikiem w zielonej butelce, bananem niczym skoczkowie i mikro drożdżówką. Siedząc na ławeczce idealnie ogrzewanej promieniami, mogliśmy poczuć się jak w sanatorium. Ale z tą ekipą to tak o spacerkach nie ma mowy. Nawet Przemkowi po ostatniej rekonwalescencji noga kręciła się jak nowa.


Im bliżej Parku Narodowego, to lasy jeszcze jakoś wypiękniały. Drogi jak zaprojektowane pod Dirty Kanzę czy Dirty Drawę! A pogoda jakby podkręciła pokrętło i trzeba było zrzucić niektóre warstwy. Wiosna wjechała na całego, na Drawie podobnie jak u nas, wielkie rozlewiska – raj dla ptaków! Raj i dla nas, choć żadne z nas orły, tylko jak to wyszło w trakcie rozmowy bardziej muppety – dwóch starszych panów z balkonu i Oskar zrzęda.. Choć narzekać nie mieliśmy na co. Raczej tylko mogliśmy się zachwycać drogami, jakimi zbliżaliśmy się do Choszczna. Do którego poszliśmy dość żwawo. No cóż ciepełko robi swoje, wiaterek również pomagał, więc daliśmy/dałem do pieca. Co prawda pamiętałem o której mamy jedną z opcji pociągu, więc czemu nie skorzystać. Przelecieliśmy przez pole po którym nie dało się jechać, ale takie to uroki harcowania. Lokals mówił, że będzie słabo, ale przecież Panie mamy 45mm nic nas nie zatrzyma!

W Choszcznie meldujemy się dosłownie za 20min pociąg. Szybkie sprawdzenie opcji, odczytuje info, że w domu czeka obiad. Krótka debata, trochę nalegam na wersję izotonik + zagryzka i do domu. 5 minut później jadę z puszką w kieszonce i chrupkami w zębach na dworzec. Bilety kupione w aplikacji. Na dworcu jesteśmy przed czasem. Za godzinę jesteśmy w domu, a weekend wleciał idealnie – cudo! Tak trzeba żyć i mieć przeciętne cele w życiu! Choć nie można powiedzieć, że te okolice były przeciętne! No i wiadomo, że wrócimy tu jeszcze raz, żeby sprawdzić inne warianty!