Kostrzyn Główny

//

Jak kiedyś się trenowało piłkę, to znało się te wszystkie złote myśli jak: „chciał dobrze”, „niewykorzystane sytuacje się mszczą” itd. My chcieliśmy dobrze, nawet bardzo! A, że pogoda w piątek dała wiosenny popis, musieliśmy wykorzystać okazję i spędzić ten dzień w siodle.

Z racji tego, że kwadraty mówią, że mamy jeszcze sporo dróg nie objechanych – postanowiłem wytyczyć trasę tak, żeby przejechać możliwie nowe zupełnie drogi. Pomysł prosty. Niby w Kostrzynie byliśmy nie raz, ale tym razem zafundowaliśmy sobie co innego, takie mikro wczasy.

Klasycznie już chyba, wyruszyłem o 8:30 Pliszką. Po drodze w Podjuchach zgarnąłem Przemka i Grześka i ruszyliśmy na południe. Humory dopisywały, bo krótkie spodenki to nie był wygłup – jak się okazało. Pogoda nam sprzyjała, wiatr również. Na licznikach mieliśmy wgrane ślady – 150km do doma. A na dzień dobry, mieliśmy szutrostradę nr23. Jest dobrze!

Trzeba przyznać, że dla takich „ogórków” warto urwać się z pracy. Przetestować czterodniowy tydzień pracy, czy zrobić inną wymówkę. Pierwsza godzina jazdy upłynęła nam szybciutko, po niezłych lasach z krótkimi przelotami przez małe wioski. A wszystko to w towarzystwie już całkiem ciepłego słoneczka. Mając wizję całego dnia w siodle, postanowiliśmy przycupnąć w Boleszkowicach i odpocząć chwilę na słońcu. W taki dzień, to nawet nie chciało się człowiekowi nazbyt spieszyć.

Za Boleszkowicami, przejechaliśmy pustymi polnymi drogami, po wijących się pagórkach. Najlepsze było przed nami. Za Rogaczewem, wjechaliśmy w Dojazd Pożarowy nr 10, który po przecięciu głównej drogi, ciągnął się ponad 10km do Morynia. Specjalnie zmieniliśmy ślad, aby sobie nie odebrać przyjemności jazdy nim. Była to szutrostrada w trakcie wykańczania i przyznam, że dawno się tak dobrze nie bawiłem na takiej drodze! Było tak dobrze, że nawet nie chciało mi się zatrzymywać na sekundę, żeby zrobić zdjęcie. Wolałem żwawo cisnąć i kurzyć za sobą.

Im bliżej Chojny, tym krajobraz zmieniał się. Z pofałdowanych dróg, płynnie wjeżdżaliśmy w leśne dukty. Wszystko po drodze było przejezdne. Może z wyjątkiem jednej zalanej drogi. Ale kto by na to zwracał uwagę. Wraz z przybywającymi kilometrami, malał nam czas do zachodu słońca i zapowiadanych przelotnych opadów. Jak się później okazało, nie spadła na nas ani jedna kropla deszczu.

Jak to bywa przy większym kilometrażu, w grupie nastąpiła cisza. Jedynie co było słychać to obrót korbą. Pola zamieniały się w lasy, a za nimi wskakiwaliśmy co chwila na drogi których przekrój nawierzchni nie pozwalał się nam nudzić. Te późniejsze kilometry, pokonaliśmy prawie jak w jakimś transie. Niby doskonale wiedzieliśmy gdzie byliśmy, ale wszystko było trochę inne, jechane tuż obok tego co zawsze. Wyjeżdżając z lasów w okolicy Winnicy Turnaua wiedzieliśmy, że powoli zbliżamy się do S3. A to znaczyło, że po jej przekroczeniu, Puszcza Bukowa będzie rzut beretem. A za nią Szczecin i koniec naszej wyprawki. Było naprawdę klawo „proszęjaciebie” i klasycznie „tak trzeba żyć”.