Harz ein Schotterparadies

///

Jakby ktoś mnie zapytał o robotę marzeń, to chciałbym być takim Slowhopem. Który zamiast objeżdżać Polskę w poszukiwaniu ukrytych perełek noclegowych – wyszukiwałbym te najmniej oczywiste gravelowe sztosy. W sumie chyba nawet już to robię, ale na małą skalę i nikt mi za to nie płaci.

Wiadomo Góry Hartz nie są anonimowe. O Górach Hartz każdy coś słyszał, bądź widział np. charakterystyczny punkt Brocken i związane z nim „widmo Brockenu”. Jak się tak zagłębić to oprócz tego, że to Park Narodowy, to niektórzy piwosze pewnie nie wnikali skąd pochodzi Hasseroder (Wernigerode). Biegacze mogą kojarzyć tamtejszy maraton „górski”, a mi Hartz’e ciągle przewijały się jako punkt wypadowy berlińskich gravelowców. Jak doda się do tego, to że ze Szczecina to około 4,5h jazdy, to żal byłoby nie sprawdzić.

Więc mając tyle informacji stwierdziłem, że to kolejna miejscówka którą warto machnąć w trybie weekendowym. Kolejny raz umówiliśmy się z Grześkiem skoro świt i pomknęliśmy w kierunku Gór. Tym razem obyło się bez fuck’upów, a sam dojazd upłynął szybciej niż powrót. W Wernigerode zatrzymaliśmy się na szybkie zakupy. Skrzynka Hasserodera za 9e okazała się idealna na weekendowe uzupełnianie elektrolitów. Z Wernigerode mieliśmy już rzut beretem do naszego bookingu, a zarazem przedsmak tego co będziemy jeździć przez cały weekend.

Klasyczne kryteria Bookingu udało się spełnić. Miało być tanio i blisko sensownych szlaków. Jak tylko natrafiłem na nasz Ferienwohnung pomyślałem, że będziemy spać w skansenie DDR. To był nasz pierwszy Booking u niemieckiego gospodarza. Od razu dało się wyczuć, że Ordnung muss sein. Gdy jechaliśmy na naszą metę wiedzieliśmy, że nasze zakwaterowanie jest możliwe dopiero od godziny 15:00. Stąd plan, że zostawiamy auto i lecimy na pierwszą pętle. Na miejscu po 11:00 okazało się, że jest możliwość wcześniejszego zakwaterowania. A jako, że panowały tam Niemieckie zasady wszystko musiało przebiec dokładnie i według ściśle ustalonych zasad.

Najpierw zostaliśmy poinstruowani, gdzie możemy zaparkować samochód i dokładnie jak ma stać (równo na kostkach wyłożonych na trawie). Kawałek w bok, lekko do przodu i jest idealnie. Gospodarz zaprasza do środka, gdzie pokaże nam nasze mieszkanie i wypiszemy wszystkie potrzebne kwitki. Po krótkim obchodzie zostaliśmy zaproszeni do stołu. Ja siadam na wskazane miejsce, Grzesiu popełnia błąd. Sięga nie po te krzesło co trzeba, przy tym siadać będzie gospodarz, a Grzesiu pod okno.

Jako, że Harz to Park Narodowy, od każdej osoby nalicza się za dobę 2,5e. Na dowód dostajemy wypełniony świstek, który uprawnia nas do lokalnej komunikacji, a także notesik z informacjami i dodatkowymi benefitami. Gospodarz zadbał również o klucz do schowka na rowery, a także pełen pakiet informacji o regionie, mapkach itd. Mieszkanie było bardzo czyste, wyposażone we wszystkie niezbędne sprzęty oraz wzorowo poukładane. Każda łyżka, czy chochla w kuchennych szafkach miała swoje miejsce. Widać było, że Pan bardzo dba o swój Booking, a był przy tym pomocny i dokładny. Polecanko!

Dzień I

Po szybkim zakwaterowaniu, klasycznie zabraliśmy się za szybką instalację użytkownika z rowerem. Udało się trochę po 12:00 spiąć i ruszyć na pierwszą pętle. Tego dnia mieliśmy w planie ~90km, z czego około 66% to drogi utwardzone/szutrowe, a asfaltu koło 27% (dużo). Przy planowaniu myślałem, że to całkiem niezły wynik. Jak już byliśmy w trasie to wiedziałem, że można było z tego coś jeszcze urwać, na rzecz szutrów.

Startując z Elend, praktycznie po kilku metrach i przecięciu torów lokalnej kolejki byliśmy na pierwszych szutrach. Przyznam szczerze, że zrobiło to niezłe wrażenie. Raz dwa, parę metrów za domem i już zaliczamy pierwsze szerokie premiumy. Przez pierwsze 1,5h jechaliśmy przez totalne złoto. Zaliczyliśmy Naprawdę przepiękne szerokie drogi, krótki gruzowy zjazd do głównej drogi. Z niej zjazd i przejście mokrą stopą. Na szczęście przez stróżkę, która tylko miejscami była głęboka na łydę. Wszystkiemu przyglądały się pasące saksońskie krowy. Były świadkiem żartów z Bilbo Bagginsa który zakładał skarpetę na swoją owłosioną stopę. I one chyba wiedziały, że po podjechaniu kawałka lekko trawiastej drogi, trafimy na sieć skrzyżowań dróg szutrowych. Gdzie droga premium, krzyżuje się z drogą premium w wersji premium.

Pokonując szutry wijące się góra-dół, tamę wodną i ścieżki wijące się wzdłuż jeziora, przypominającego zalane kamieniołomy, dojechaliśmy do Hassenfelde. Tak jak polskie miejscowości mają charakterystyczne cechy – żabki, paczkomaty inpost. Tak niemieckie, zawsze mają jakiś Penny czy Normę w towarzystwie Getrankemarkt. Oczywiście nie bylibyśmy sobą, gdyby sami wiecie co. Zrobiliśmy sobie przerwę na krawężniku i w sumie patrzeliśmy jak to wózek pusty wjeżdża do sklepu z pustymi skrzynkami. Tylko po to żeby zaraz wyjechać z niego pełne złotego płynu aż po samą szyjkę. I tak po chwilowej kontemplacji sensu warzenia piwa i cudzie wymiany pieniądza na płyn. Ruszyliśmy powoli w kierunku Blankenburg, zwykłą ścieżką przydrożną, która zaraz po paru metrach znowu skierowała nas na porządny szuter.

Wjeżdżając do Blankenburgu mogliśmy puścić się w dół. Ale brukowy podjazd poprowadził nas na zamek, z którego mieliśmy piękny widok na miasteczko. Z góry widać było pełno czerwonych dachów, lecz z pozycji ulicy można było wyłapać pamiątki DDR’u! I tak oto Grzesiu zauważył perełkę na czyimś podjeździe. Pięknego zielonego Warburga!

Przemierzając kolejne piękne drogi, których nie powstydziliby się Włosi na Strade Bianche, zostaliśmy lekko zaskoczeni. Po naprawdę sporym wachlarzu najróżniejszych pięknych dróg wjechaliśmy na kolejny piękny level dróg. Tym razem po białych szutrach przyszedł czas na czerwone. Które towarzyszyły nam do samego Wernigerode. Czyli miasta z którego pochodzi browar Hasseroder.

Wernigerode przywitało nas przelotem ścieżką dosłownie przez skocznie narciarskie. A droga prowadziła do samego starego miasta. Które jakoś skojarzyło mi się z Toruniem. Ze względu na małe miasto, ale z uroczym rynkiem i tłumem turystów. Uprzedzając pytania, nie szukaliśmy muzeum browaru. Mieliśmy przed sobą 28km do domu i lekkie zagrożenie krótką burzą. I nie chcieliśmy jej na rowerze.

Ostatnie kilometry, a tak naprawdę pozostała 1/3 trasy to już naprawdę wszystko co najlepsze w Hartz’ach. Praktycznie 10km pięknego, szerokiego podjazdu. Początkowo brukowy wyjazd z miasta, który zamienia się w szeroki czerwony premium pośród drzew. Co kilkanaście metrów, ozdobiony tabliczką z przystankiem autobusowym. Dalej nie gorzej. Mniej drzew, więcej widoków. Mnogość pięknych dróg wijących się do naszej mety utwierdziła nas w przekonaniu, że jesteśmy w grawelowym raju wschodnich Niemiec. Nawet krótki i nagły prysznic, na dosłownie dwa kilometry przed metą, nie zmył nam uśmiechów. To nic nie dało, nie dało by to nic, nawet jakby padało do samych drzwi. Bo wiedzieliśmy, że przed nami jeszcze 170km zabawy.

Dzień Drugi II

Na papierze miał być dniem z główna atrakcją w postaci Brocken (czyli najwyższy szczyt Gór Hartz, na którym zlokalizowana jest stacja kolejki wąskotorowej, stacja meteorologiczna, stacja przekaźnikowa i ogród botaniczny). Jak to często bywa przy planowaniu nowych, nieznanych miejsc. Myślałem, że pokręcimy po okolicznych drogach, które poprzedniego dnia dały nam przedsmak Parku Narodowego Gór Harz. Wjedziemy na Brocken, a później powłóczymy się po obrzeżach i zachodnich częściach Gór. Które choćby na Komoot’cie wyglądały na bezkresne i piękne. Ale z mniejszą ilością pinezek i zdjęć – więc pewnie mniej atrakcyjne.

Chyba zawsze uważałem, że takie myślenie to klasyczna oznaka ignoranta-turysty. Który przez to, że mało wie bierze za pewnik, że tam gdzie wszyscy, tabliczki, pinezki. To pewnie jest lepiej. Nie mówiąc o tym, że takim myśleniem pewnie uraziłem właśnie jakiegoś Harz’owskiego eksperta. Bo co ja tam wtedy wiedziałem, ale na naszą korzyść najlepsze było przed nami.

Tak więc, jazdę zaczęliśmy po 9:00. Na dzień dobry lekki asfaltowy podjazd do przełęczy i lecimy na szlak. W planie trochę pokręcić w pobliżu wczorajszych szutrów i obczaić dokąd prowadzą wszystkie świetne opcje, obok których wczoraj szybko przelecieliśmy w ucieczce przed deszczem. Poranek na tych szlakach był przepiękny, a podjazd do asfaltowej drogi na Brocken jest wręcz idealny. Jest to chyba główna cecha tych górek. Nachylenia 4-6% po tych drogach wchodzą przyjemnie. Nie ma co się oszukiwać. Karkonosze to było złoto, ale miejscami po prostu wpie/masochizm. Tu jest po prostu złoto i przyjemnie.

Kilometry dość szybko gromadzą się w garminach. Trochę ponad 20 km i większość pod górę i jesteśmy na Brocken. Na widmo raczej nie możemy liczyć. Na lekkie wywianie i owszem. Pizgało tak jak wyobrażam sobie, że pizga na Śnieżce. A to tylko 1142m n.p.m. I żeby nie było, że przesadzam zrezygnowaliśmy nawet z piwa. Choć Grześkowi musiało się podobać, że hej. Nie wiem czy to przez peron na górze niczym peron w drodze do Hogwartu. Czy przez wieżę z piłką na dachu, ale jak Grzesiek zobaczył flagi dumnie falujące na wietrze, to totalnie odleciał. Aż musiał się trzymać rękoma i nogami! Nie kłamię!

Po tych emocjach, mógł nas jeszcze bardziej schłodzić zjazd. Częściowo po płytach, nie za łatwy. Powiedziałbym, że sam podjazd mógł być wymagający niczym ten pod przełęcz Karkonoską. Ale może mi się wydawać, bo obie opcje zjeżdżałem. Więc co się znam. Za to z Grzesiem to my się znamy trochę na architekturze około parkowej. I celne oko Grzesia znowu się na coś przydało, gdy dojeżdżając do krzyżówki nie dała mu spokoju budka z nikąd w lesie. Obok dwa rowery, kilka ławek, a po chwili my przy barze, zamawiający dwie buteleczki złocistego płynu. Należało się, a że się nigdzie nie spieszyliśmy no to siup. Przerwa techniczna!

Mając 1/3 trasy za nami, ruszyliśmy w kierunku Bad Harzburg. Po drodze zaliczyliśmy kolejne piękne ścieżki, o dziwo jeden z trudniejszych odcinków płytowych z prześwitami na oponę mniejszą niż nasze 45c. Im bliżej miasta tym widać było większą popularność szlaków. Na szczęście tak szybko jak natrafiliśmy na piechurów i pierwsze zabudowania, tak szybko z powrotem byliśmy na szlaku. Jak się okazało chwilę późnie, mniej popularnym wśród turystów, co okazało się na naszą korzyść. Bo kolejne kilometry były tylko dla nas i nie chodzi tu o szerokość drogi, ale całokształt włącznie z widokami.

Jadąc kilometry szutrów, wzdłuż niewysokiej roślinności i umierających drzew. Mozna próbować oszukiwać się, że to trochę jak Islandia, ale jednak za dużo tych drzew i za mało skał i stożków kamiennych. Z drugiej strony z daleka kamieniołomy przypominały niskie wulkany. Wiadomo, o gustach się nie dyskutuje, ale tak jak uwielbiam Islandię i marzę o The Rift, tak polubiłem Harz i marzę o powrocie. Przejechaliśmy naprawdę świetny odcinek. Pięknymi drogami, dojechaliśmy do kolejnej tamy. Zrobiliśmy przerwę na frytki „rot-weiss” i popatrzyliśmy na chmary motocyklistów, którzy chyba też są zakochani w tych rejonach. Po czym znowu wróciliśmy na szutry, którymi najpierw wspinaliśmy się obserwując fullowców na wyciągu w bike parku. Tylko po to, żeby zaraz zjechać jak najszybciej się da z powrotem do drogi, którą mieliśmy tylko przeciąć aby dojechać do „Devil’s Trail”!

Wspomniany Devil’s Trail, to była niespodzianka z tych przyjemnych, ale nie łatwych. Garmin pokazywał, że w sumie to jeszcze jeden grubszy podjazd, a potem to już hop-siup i jesteśmy na bazie. Tabliczki pokazywały, że kierujemy się na Devil’s Trail, cokolwiek miało to znaczyć. Przecież tu wszystkie drogi to klasa, a nachylenia jeździliśmy gorsze. Powiem Wam, że jak piekło ma tak wyglądać to ja poproszę. To już jest masochizm, droga ciągle pod górę. Ale całkiem łagodnie. Dość długo jak na Hartz’e ale ciągle pięknie. W sumie 5,55 km i około 470 m do góry. Za zakrętem sztajfa niczym zbocze skoczni narciarskiej, ale jednak bardziej kamiennie. To taki odcinek, na którym cieszysz się, że masz Grizla i 45mm oponę.

Ale jak pisałem, jak tak piekło ma wyglądać to ja piszę się na to. Tym bardziej, że na końcu tej drogi krzyżowej, czekało na nas czterech trekkingowców. Którzy po naszym nieukrywanym entuzjazmie zakończenia wzniesienia. Poznali w nas polaków po słowie na k. Przywitaliśmy się skinieniem głowy i poleciałem szybko do schroniska, zdążyć przed zamknięciem zamówić dwie szklane butelki.

Końcowe 30 km dla szosowca to jakieś 50 minut jazdy i dom. Z reguły dla nas to koło 1,5 h jazdy i raczej już łączenie śladu kosztem atrakcyjności. Na takiej ostatniej godzinie, to mi się nie chce robić zdjęć. Bo zmęczenie bierze górę, a chęć zameldowania się w domu bierze górę. Z reguły, bo Harz rządzi się swoimi prawami. A jak do tego załapiesz się na gratis złotą godzinę, to już w ogóle. I tak właśnie było. Ostatnia godzina jazdy, to widoki coraz to lepszych szutrówek. Dróg na horyzoncie, których już wtedy wiedziałem, że nie zaliczymy na tym wyjeździe. Te widoki zapadły mi w głowie i automatycznie zaczęły rysować plan na powrót z Przemkiem H. którego tym razem zabrakło.

Po takim dniu wiedzieliśmy, że nie ma co ale przed samym wyjazdem, trzeba machnąć te 50 km które zaplanowałem wcześniej. Do tej über pętli, która na prawie 50 km zakładała tylko 3 km innej nawierzchni niż szuter i drogi utwardzane. Dodaliśmy tylko jeszcze jedną opcję która sprawiła, że ta pętla była idealna. Postanowiliśmy wstać jeszcze za ciemności, żeby o 7:00 być już w korbach, gotowi na ostatnie harce. Widząc przy wyjeździe, ruch na drogach i wkoło szlaków wiedzieliśmy, że podjęliśmy słuszną decyzję.

Dzień III

Ostatniego dnia, zaczęliśmy od szutrów znanych z dnia poprzedniego. Ale szybko zjechaliśmy na te które pominęliśmy podczas poprzednich jazd i ruszyliśmy trochę inaczej na drogi które poznaliśmy przy okazji dojazdu na Brocken. Jakkolwiek to brzmi pokrętnie, to odwzorowuje mnogość i pokrętność dróg zdatnych do szutrowania. Żeby nie było, po niecałych 9 km podjazdu, byliśmy na przepięknym „martwym” zjeździe. Gdzie o poranku, spotkaliśmy już pierwszych śmiałków, gotowych zdobyć Brocken.

Czasem gdy zbliżam się do momentu taki jak ten, gdzie do zrelacjonowania zostaje jakieś 20-30 km. Szybko podsumowuje wyjazd jednym zdaniem, bo ile można pisać o tym samym. Ale na tych 20-30 km wcale nie było gorzej, czy nudniej niż przez cały wyjazd. Wydaje mi się, że zaliczyliśmy jeden z lepszych zjazdów tego wypadu. Gdzie pośród obumarłych drzew, zjechaliśmy niżej, na przepiękne czerwono-szare szutry. Po nich przyszedł czas zameldowania się w Hasserode. Niestety nie przywitał nas tam nikt zimnym piwkiem, tylko zaparkowany camperbus tuż przy lesie. A w nim kot śpiący na poduszce, chyba lekko zdziwiony nami o tak wczesnej porze.

Gdybym miał tak szybko uciąć relację, pominął bym jeden z lepszych odcinków. Który praktycznie prowadził, wzdłuż drogi którą jechaliśmy parę dni temu. Którą obserwowałem z przedniego siedzenia w aucie i zastanawiałem się czy tą droga pojedziemy. A to tylko dlatego, że Harz to góry pełne rewelacyjnych dróg. Jedyna obawa, jest taka, że którąś z nich się na pewno ominie. Bo nie sposób za jednym wyjazdem przejechać ogromu tych kommot’owych opcji!

Na koniec, zza chmur wyłonił się Brocken, który niczym latarnia na horyzoncie próbował przyciągnąć znowu do siebie. Mnie na pewno przyciągnie jeszcze nie raz. Bo jest do czego wracać, a pewnie jeszcze o wielu drogach nie wiem!