Ciao

///

Pisanie długich relacji to na pewno jest wyzwanie, bo nie wystarczy wypić kilka piw/kieliszków wina i jakoś to będzie. Pisanie długich relacji to wyzwanie, jeżeli zostawia się je na prawie miesiąc po powrocie z wypadu. A gdy słońce grzeje niemiłosiernie i po pracy można skoczyć na pętle 75km bez lampek bo i tak na powrocie będzie jasno – to już w ogóle. Kolejna trudność polega na streszczeniu wszystkich subiektywnych odczuć odnośnie każdego dnia, trasy, jedzenia. Ale chyba tego nie zrobię. Nigdy nie prowadziłem dziennika i nigdy nie potrafiłem barwnie pisać o każdym dniu. A było ich w sumie 9.

Mógłbym również spróbować przekonać Was i siebie, że każda decyzja była podjęta po skrupulatnym studiowaniu przewodnika lonely planet, tras giro dostępnych na stravie czy wyszukiwaniu najlepszych pętli na komoot. Nic z tego nie byłoby prawdą, bo większość wydarzeń była podyktowana przypadkiem i szczęściem. A największą trudnością było narysowanie odpowiednich tras pod rowery szutrowe.

Jedyne co zaplanowaliśmy, to godzinę wyjazdu. Umówiliśmy się, że pakujemy się dzień wcześniej, włącznie z rowerami na hak i wyruszamy chwilę po ustawce o 3:00. A o godzinie 18:00 przed ustawką nie mieliśmy bagażnika na 4os bo ktoś został wprowadzony w błąd. Ale jakoś to wyszło. Wystartowaliśmy chwilę po 3 i ruszyliśmy na (jak się okazało) idealną metę – czyli Arco Camping – nasza baza wypadowa, na którą zdecydowaliśmy się głównie ze względu na cenę.

Do racjonalizowania naszej decyzji przyczyniła się również lokalizacja w pobliżu rzeki (w której Janik moczył nogi za nas czterech) oraz cena. Jak się okazało w praktyce cztery brudne gravele przed werandą to idealna opcja na wypicie piwka i ogar napędu. Ponadto domek był wyposażony w podstawowe przybory kuchenne oraz dwie kawiarki i lodówkę, w której mieściło się z 15 piw. Jak dla mnie okej. O samym Arco mogę napisać tyle, że trzy lodziarnie to spoko opcja aby znaleźć te jedyne Gelato. Ponadto nie widziałem nigdzie tyle butików outdorowych na długości 150m deptaka. Najs!

Jeżeli chodzi o sam dojazd to poszło nam nawet nieźle. Zanotowaliśmy obsuwę w postaci 1,5-2h głównie ze względu na korek przed Innsbruckiem. W sumie co ja tam mogę się wypowiadać skoro wygodnie sobie siedziałem, zajadałem się bułkami i co chwila przysypiałem. Jedyne co mnie interesowało to dojechać, rozpakować sprzęt i machnąć lekką rozbiegową pięćdziesiątkę. I tak prawie było, choć jednak zupełnie nie.

Pierwsze minuty na rowerze to były same ochy i achy. Kolejne trochę bardziej „kurła, japie co to za nachylenia japitole”. Ponadto przepiękne ścieżki wzdłuż winnic czy gajów oliwnych, czy tam jazda na czołówkę z Pandą. Nie ważne. Bo jak widzisz przed sobą piękne wijące się drogi na tle gór, a one na swoim tle mają jeszcze większe masywy, to może Ci odebrać mowę lub zaczniesz przeklinać z zachwytu. Nam się nawet udało zamknąć na kilka kilometrów, bo ciężko było komentować to co widzieliśmy. Zapominając, że za moment wracamy prawie 20-25km teoretycznie z górki, mając już praktycznie te 1000m przewyższeń.

Te pierwsze 13km dało mi dwie lekcje Włoch/Gardy na raz. Po pierwsze – nie ufaj włoskim ścieżką rowerowym, oni je „projektowali” dla Nibala czy innego łysola na Colnago, bądź po prostu pod emtb. Druga – z Riva del Garda czy naszego Arco, na pierwsze 10-20km przypada te 1000m przewyższeń, przyzwyczaj się lub kombinuj, znienawidzisz Komoot’a.

Jeżeli miałbym zrobić jedną trasę jeszcze raz, bądź zrobić ją jeszcze raz gdybym wiedział, że to moja ostatnia. Wybrałbym Passo Tremalzo, w najbardziej gravelowej aurze jaka mogła nam się trafić. Po drodzę na Tremalzo zaliczyliśmy pierwszy przejazd przez Rivę, pierwsze bajkowe szutry nad jeziorem, pierwsze piwko na ławce przed Lago di Tenno, pierwszą małą awarię przedniej przerzutki i pierwszy dłuuuuuugi podjazd szosowy. Który choć trochę przypomniał podjazd pod Pradziada. Ale to był inny poziom. Dosłownie i w przenośni.

Wiem, że to niesprawiedliwe tak po prostu nie poświęcić kilku akapitów na to jak piękny mieliśmy dojazd z Arco do Rivy, perfekcyjną ścieżką „ekspresową” wzdłuż rzeki. Jak pięknie wygląda kamienista plaża z widokiem na jezioro po horyzont w otoczeniu gór. Jak piękna jest sama Riva i starówka wciśnięta pomiędzy skały i wybrzeże. To nic, każdy z 1820m podjechanych pod przełęcz był warty tego widoku i tego zjazdu. Serpentyn, śniegu, chmur przykrywających małe czubki gór pomiędzy szczytami które nas otaczały. Gruzu, bo nie był to szutr, wzroku emtebowców widzących, że przejeżdżamy przez tunel na gravelach i zjedziemy to na sztywniakach z wąskimi oponami.

Po takim zjeździe w uszach dudni Ci Moby i god moving over the faces of the waters na przemian z piskiem tarcz, które wyglądają jak przypalona najtańsza patelnia z Ikea. Tak trzeba żyć!

Nie powiem, taki wyjazd nie jest łatwy. Nie chodzi tu o same wakacje, jazdeę i chlanie. Nie, nie oszukujmy się, po takich trasach best I can do to cztery piwa, nie zasnąć przy talerzu makaronu i codziennie coś pokręcić. No i przygotować się, że nawet jak znowu zrobimy krótką trasę, to coś trzeba będzie podjechać, żeby w ogóle gdzieś dojechać. Więc najbardziej płaskie ścieżki to poznaliśmy jak własną kieszeń. Tak, że z Dro mieliśmy już „swój” mostek który omijał najbardziej ruchliwy odcinek ścieżki rowerowej. Która i może wyglądała jak majstersztyk, to spotkaliśmy na niej nieszczęśnika któremu dzieciak wskoczył pod koło. Ot, problemy lewackiego świata i zbyt duży traffic na drogach rowerowych.

Nie mógł bym pominąć również istotnego wątku meteorologii oraz mikroklimatu nad Gardą. Jak jedziesz 13-14h autem, to masz czas dowiedzieć się wielu rzeczy. My dowiedzieliśmy się, że np. pomimo tego, że klasycznie pogoda zapowiadała się na taką w kratkę to „nad Gardą nie pada”, norwegowie i pogoda z ajfona się mylą.

No więc to był taki dzień, co to musisz wstać skoro nie pada i jechać aż zapada i szybka nawrota. Z racji tego, że jednak tu jak się gdzieś wjedzie to zjazd w deszczu może dać popalić, wybraliśmy się na krótką przełęcz. W sumie mieliśmy jechać kawałek za rzeźbę świętej Madonny z jakimś berłem czy wielkim cycem w ręku (kto oglądał Alo Alo ten wie). No więc zrobiliśmy taki dzień krótszy do pierwszej kropli deszczu lub końca śladu i nawrota. Wyszło tak, że trochę pojechaliśmy dalej. A nawet dalej niż dalej, bo na Passo Rocchetta gdzie zawijanym singlem umordowaliśmy się, aby na przełęczy dostać 15min kropidła i zawracać w dół ile pary w nogach. Lecz jak to Janiko powiedział, nad Gardą nie pada i w sumie nie padało więcej niż ten kwadrans. A ja za karę, że się z nim nie zgadzałem zaliczyłem glebę na gruzie, bo mi się koło zakopało w koleinie. Miałem nauczkę i dostałem po nosie.

Kilka dni nad Gardą powoduję, że zaczynamy zapadać w pewną znieczulicę. No bo co może nas jeszcze zaskoczyć, gdy sama Garda nie robi wrażenia któryś dzień z kolei. Piękne i męczące serpentyny praktycznie w każdym kierunku w którym by się nie wybrać. Jednak mozolne siedzenie na Komootcie, które muszę przyznać było dla mnie najcięższe i najtrudniejsze z rysowania jakichkolwiek wypadów, jednak wynagradzała to wszystko. Wjeżdżając, a może bardziej zjeżdżając z kamienistej leśnej ścieżki, która zamieniała się w przepiękną polanę w dolinie. Czy już pisałem, że tak trzeba żyć?

Jakbym miał wymienić kolejnego Ubersztosa, to była by to trasa po „balkonach” z których mieliśmy przepiękny widok na Arco w dolinie oraz jezioro na horyzoncie. Klasycznie pierwsze podjazdy umordowały nas zacnie. Asfaltowy przejazd balkonami zatopionymi w skałach oczywiście szybko spowodował wyparcie trudów z głowy i lekko z nóg. Dalej elektronika dała nam popalić i awaria poSramych przerzutek spowodowała małe zagotowanie, które znowuż uleciało z głów po kilku pięknych szutrowych kilometrach. Dojeżdżając do Lago di Molveno zdecydowaliśmy się rozsiąść w przydrożnej knajpce. Nawet fakt wypicia najdroższego piwa w trakcie wyjazdu nie był w stanie popsuć nam dnia. Całościowo: trasa, pogoda, widoki, jeziora, tabliczka informująca o możliwościach spotkania niedźwiedzi i widok na jeszcze większe góry! <3 Przez takie trasy myśl jest jedna: możemy pakować skodę i wracać do doma. Bo już widzieliśmy wszystko i niczego nie szkoda.

I po tym wszystkim co sobie pomyśleliśmy, mieliśmy jeszcze taki jeden dzień. Gdzie Przemo prawie zaliczył powtórkę z rozrywki i ponownego gwoździa w oponie i o milimetry znowu nie ustrzelił obręczy jak kiedyś. Pomimo wszechogarniającego uniesienia na literę „wu” i zrezygnowania, my ruszyliśmy lekko przekręcić się po rejonie a Przemek wymienić oponki. I niby nic nie zapowiadało niczego ciekawego, ale na koniec spotkaliśmy się z Arturem, Sławkiem, Przemkiem i Magdą żeby w szczecińskiej bandzie spędzić popołudnie w knajpie jak u siebie. <3

I tak prawie na sam koniec, kiedy zaplanowałeś sobie Monte Bondone. Szosowy klasyk, myślisz sobie co jeszcze może Cię zaskoczyć? Jedziesz jakieś 40km do trydentu, po perfekcyjnej ścieżce. Chwilę później zaczyna się gównianie – dosłownie. A wszystko przez to, że ktoś postanowił przetransportować stado owieczek na pobliską trawę. Ot co. Więc kiedy kończy się gówniana droga, jedziesz sobie tak dalej. Spokojnie bo wiesz, że na koniec czeka Cię 17km podjazdu prosto z Giro więc warto choć na koniec raz pomyśleć o nogach i je troszkę szanować. Ale po drodze trzeba jeszcze przycupnąć przy elektrolitach i po wymianie uprzejmości z jaszczurką ruszyliśmy na podjazd, żeby choć raz poczuć się jak na wyścigu z telewizornii. To chyba w tym wszystkim jest najlepsze, jak masz szansę samemu podjechać to co na eurosporcie wydaje się takie proste. Tylko nam dużo wolniej leciało kolekcjonowanie tabliczek umieszczonych co kilometr podjazdu. Ale co podjechane to nasze. A na górze zdjęcie pamiątkowe z przełęczy, piwo z automatu i kurtka bądź kamizelka w ruch. Bo zjazdy z takich gór to przeskok w inną strefę klimatyczną i po niemiłosiernym słońcu pozostaje tylko zimny chłód i banan na gębie!

Podsumowując ten wyjazd. Czy warto wpaść nad Gardę z Gravelem? Tak. Czy warto w ogóle jechać tyle nad Gardę, czy nie lepiej podjechać do Czech? Oczywiście, że warto do Czech ale są tak blisko, że choć raz trzeba zaliczyć Gardę. Czy coś mnie wkurzało? Wyznaczanie tras i szybkość nabijania pionów. Czy chciałbym wrócić? Oczywiście!