Jeseniky

////

Normalnie kiedy wracam z jakiejś pętli, siadam wieczorem do zdjęć. Otwieram piwo i lecę z wpisem mając już wstępny zarys tekstu. Tym razem jest inaczej. Otworzyłem piwo, myślę i mam mętlik w głowie. Zakochałem się w tym regionie i jak to Ania Tkocz skomentowała, teraz wiem jak inni czują się od dawna. A na mnie dawno nic nie wywarło takiego wrażenia. A zrobiło tak bardzo, że w pierwszym odruchu zanim zabrałem się za ogar relacji i zdjęć, sprawdziłem pociągi i pogodę w Jesienikach. Bo miałem już pomysł żeby pojechać tam na jeszcze trzy dni bajkpakingowo, lecz na południu leje. </3

Pomysł na Jeseniky pojawił się, jak to wszyscy super blogerzy (a ja nie) pojechali na ustawkę. Po Czeskiej Szwajcarii myślałem, kurła co tam może być takiego EKSTRA, żeby się nad tym rozwodzić na różnych profilach? No ale coś musiało być więc postanowiłem, że tego lata jak będzie wolne to kopsnę się i zobaczymy. Dzięki magii soszial mediów „poznałem” i odezwałem się do Tomka Jędrzejewskiego i Ani Tkocz, z prośbą o jakieś ciekawe ślady. Bo jak spojrzałem w planerze Komoota to oprócz linii prostej do Pradziada nie wiedziałem co tam rysować. Za dużo dróg, gór i potencjalnie ominąłbym wiele ciekawych miejsc.

Od Tomka dostałem gpx’a Pradziad Terenem oraz Jeseniky – obie trasy +100km/~2500pionometrów. Od Ani traskę z przejazdem przez Rychlebské stezky, o których dowiedziałem się dopiero jak zobaczyliśmy tabliczkę trasy „super flow” ale o tym później.

Bliżej mi do „samotnego wilka” niż przewodzącego peletonu, ale znalazłem swoich „rówieśników” z którymi podzielamy pasje do gravelowego złota – jeżeli mówimy o trasach i czeskich piwach. Mogę śmiało powiedzieć, że urodziłem się o te 16 lat za późno. Lecz absolutnie nie ma to żadnego znaczenia i cieszę się, że udało się nam wspólnie zrobić ten wypad. Mam nadzieje, że nie mają mi za złe tego kilkunastoletniego spóźnienia i oczekiwania na ten super wyjazd.

Z racji tego, że zacząłem urlop a chłopaki nie, postanowiliśmy wyruszyć od razu, jak odbiłem ostatni raz kartę w pracy. Wróciłem do domu po 13 i plan był taki, żeby jak najszybciej wyjechać i być wieczorem w Głuchołazach. A od rana w drogę!

W Głuchołazach mieliśmy ogarnięty booking na ulicy u 21:37. Sam wątek noclegu mógłby być osobnym wpisem. Niestety o Głuchołazach za wiele nie mogę powiedzieć. Bo praktycznie „żyliśmy w obrębie odcinka 100m. Choć nie powiem, na jednej ulicy mieliśmy trzy knajpy. Z czego przetestowaliśmy dwie i były super, a także „swoją” żabkę. W której koleś z wieczornej zmiany żegnał się z nami „do zobaczenia” bo nie wiem skąd wiedział, że zawsze wrócimy po „ostatnie”.

Pierwszego dnia postanowiliśmy zaatakować Pradziada. Ślad był bardzo optymistyczny. Pierwsze 60km ze 120 trasy, to podjazd. Bardzo prosty plan, bez kombinowania. Na „dzieńdobry” po 1km mamy 200m pionometrów, na 2km. No kurła prosty plan, po prostu do góry. To musiało się skończyć pierwszym pit stopem na Holbę z grubego szkła, po ponad godzinie jazdy. Na jakimś 18km i chyba to było prawie 1,5h. Kto by to liczył, jak w koło po prostu pię-knie!

Pomimo mocnego upału, drzewa pięknie chroniły nas przed słońcem. Chwile po 10:00 było już ponad 24 stopnie upału. Pełna lampa, cudna pogoda. Kilometry wpadały jeden po drugim. Dopiero przed schroniskiem Švýcárna pogoda lekko się skprysiła. Takie miłe uczucie, kiedy podjeżdżasz pod Pradziada na +1400m n.p.m. i słyszysz, że tuż za Tobą kłębi się burza. A na deser na gravelku podjeżdżasz po niby chodniku, z niby kamulców, z nie na niby nachyleniem 22%. <3

No cóż, w takich chwilach nie można lekceważyć potęgi natury. Zarządziliśmy postój na uzupełnienie płynów. Z odczuwalnych 30 stopni, zrobiło się jakieś 14. Więc sięgnęliśmy po wiatrówki i ruszyliśmy zdobyć dziada i opić jego zdrowie pod tą wieżyczką.

To naprawdę piękna sprawa te Czechy. Sam podjazd pomimo, że długi, to naprawdę bardzo przyjemny. Po drodze w idealnych odległościach restauracyjki, schronisko. A po 60km podjeżdżając pod sam szczyt naszego celu, każdy napotkany Czech krzyczał „hop, hop, hop” jakby te ostatnie 100m były finishem na kreskę Tour de France. Nie oszukujmy się, potrafiliśmy sobie lepiej wynagrodzić te trudy. Żółty nigdy nie był dla nas kolorem zwycięstwa, tylko złoty. Francuzi się nie znają, ale Czesi tak. I po tym wszystkim, dodatkową nagrodą był przepiękny 12km zjazd, gdzie łatwo nam wbiło +70 na „zegarku”. Cudo, cudo.

Zapomniałbym napisać, że w dzień przyjazdu do Głuchołazów, mieliśmy „teaser” tego, co przeszło przez Szczecin. Na koniec, nie obyło się nam lekkiego letniego deszczu. W sumie nie wiele więcej, niż święcenie fabryki betonu, przez lokalnego proboszcza, no ale zmoklimy i to jedyny raz w ten sposób, tego wyjazdu. Więc na pewno nie możemy narzekać.

Drugiego dnia, mieliśmy jechać w „Jeseniky”. Trochę jest mi wstyd bo niczym na wykupionej wycieczce, wgraliśmy ślad w garminy i jedyne co wiedzieliśmy to, że startujemy z Głuchołazów. Jedziemy w Jeseniky i wracamy do Głuchołazów. Ot co, na kartkówce z geografii byśmy dostali pałe. Gdyby padły nam garminy, pewnie byśmy mogli wskazać palcem, że mieliśmy jechać „tam, stamtąd” i to tyle.

Niemniej, mało nam to przeszkadzało. No bo jakie są szanse żeby tak się stało? Ruszyliśmy „przed siebie”. Początek pokrywał się z dniem poprzednim. Na dzień dobry „droga krzyżowa” przez Park Krajobrazowy Gór Opawskich – 2km i 200m siup. Potem znajoma ścieżka, super piękne, „nowe” szutrówki. A wszystko jakieś takie jeszcze piękniejsze. Chłodny poranek, mżawka, mgła, a może po prostu mokra chmura, niczym nie wyciśnięta gąbka i piękne krajobrazy. Serio, ponad 20 stopni różnicy między jednym dniem a drugim. A my zadowoleni jak dzieci w latach 90 na pomysł lania się wodą w poniedziałek wielkanocny. Gimba tego nie zrozumie.

Mógłbym w paru zdaniach skrócić i opisać te kilka zdjęć i te 30km które pokonaliśmy przy tych paru stopniach. Ale generalnie to było coś w stylu „jak tu kurła pięknie, ja pitole”. I wiem, że od dorosłego, elokwentnego człowieka można by wymagać coś więcej. Po tych latach nauki, stertach lektur obowiązkowych, nie obowiązkowych. Ale ja pitole. Tam było przepięknie! Kilka odcinków pokrywało się z dniem poprzednim, ale jechaliśmy zupełnie co innego. Równie pięknego. I naprawdę to można zrozumieć tylko, będąc w „Yeah-Yeah-Jesenikach”.

Na trasie 40 kilku kilometrów, mieliśmy już tyle wrażeń, że postanowiliśmy przeczekać te kilka stopni przy kawie. Jak tylko ruszyliśmy pogoda zmieniła się dość mocno. Znowu mieliśmy +20stopni. Znowu mieliśmy kolejne ścieżki, piękne podjazdy, piękne widoki. Po drodze, przejechaliśmy przez jak to określił Tomek – „Cud Człowieczeństwa” w Jesenikach. Miejsce w środku lasu, gdzie cały sklep z kiełbasą, piwem ze strumyka, jest przez nikogo nie pilnowany, a każdy korzystający uiszcza opłatę do puszki. Szczerze, nigdy nie widziałem tylu Czechów na raz i nigdy nie widziałem w ogóle tylu osób na raz na biesiadzie w lesie.

Ostatniego dnia odpaliliśmy ślad od Ani, ale musieliśmy go skrócić o jakieś 30km. Żeby rozsądnie wrócić do gościńca, spakować się i umyć. Niestety jak się mieszka w płaskopolsce, to powroty z raju to takie 500km lekko. Ale to nie portal otomoto, aby opowiadać o przelocie S3.

Po pierwszych znanych kilometrach, zniecierpliwiony Przemek zapytał czy to trasa na szosę. Bo jego kapeć 47c trochę nie chciał się zaprzyjaźnić z super czeskim asfaltem. A co dopiero jak trzeba było zrobić jeden z 3 podjazdów. Balonik lekko kołysał. Ale po jakichś 12km znaleźliśmy się na odpowiednim szlaku. Ponownie – Jeseniky. Magia dróg, krajobrazów, przyjemnych leśnych podjazdów. Naprawdę pomimo, że nogi miały już ponad 200km/~5000m – było pięknie. A później trafiliśmy na tabliczkę: Rychlebské stezky – super flow. I tak z traski szosowej, gładko przeszliśmy w gravelówkę i odrobiną mtb.

I jak marketingowcy powiedzieli „A”, to my userzy musimy powiedzieć „B”. I powiedzieliśmy. Kilka pięknych agrawek, kilka kamyczków, a wszystko w dół. Oczywiście mniej śmiesznie by było jakbyśmy byli takimi prawdziwymi gravelowcami z tobołkami. Ale my na szczęście”ultra light” jeżeli chodzi o bagaż i „heavy weight”, jeżeli chodzi o zagryzanie tych trudów czeskim serem i zalewaniem radegastem, holbą czy innym tam lobkowiczem.

I naprawdę to piękne uczucie gdy po 8:00 wpadasz na miejscówkę/bazę rychlebské stezky. I ci wszyscy endurowcy siedzących przy herbatce patrzą się na trzech lajkrowców którzy biorą kolejną holbkę na śniadanie. I nawet dzieciak, jakoś nam trochę zazdrości, zresztą co się dziwić, może wyrośnie na gravelowca.

Po dwóch dniach jazdy ciężko nam było określić, która trasa była bardziej bardziej niż mniej. Trzeciego dnia, myśleliśmy sobie, że to taka pętla hop-siup i do domu. Lecz rychlebské stezky oferują też piękne ścieżki szutrowe, piękne widoki. I szczerze powiedziawszy pomimo, że Pradziad postawił wysoko poprzeczkę, a pogoda drugiego dnia dodała magii. To trzeciego dnia, byliśmy tak samo mocno zauroczeni Jesenikami jak pierwszego. Na pewno został niedosyt, bo widoki były przepiękne. Samochody które nas minęły to może były ze dwie skody. Cholera wie, tutaj naprawdę można było zapomnieć o ruchu do jakiego gdzieś się przyzwyczailiśmy. Widoki i może się powtarzały, ale to się nie opatrzy. Wiem, że w przyszłym roku znowu odezwę się do Tomka i Ani. Poproszę o ślady, zabukuje jakiś gościniec i podeślę datę Przemkowi i Grześkowi. Po to żeby jeszcze raz podjechać Pradziada, znowu zjeść ze 3 smażone sery, popić jakimś czeskim złotem. Ujechać się i upolować poranną mgłę. Bo Jeseniky są tego naprawdę warte. Żeby tak rzucić to wszystko i wyjechać w B…Jeseniky.