Krkonoše

/////

Jak się okazuję, przepis na najlepszą gravelową wyrpę jest ultra prosty. Wybierasz miejscówkę startową najbliżej jak się da, dojeżdżając S3 (Jelenia Góra). Lecisz w region który był gospodarzem ostatniego Gravmagedonu, o którym słychać same ochy i achy. W myśl najlepszego przysłowia „less is more” zabieramy tylko podsiodłówkę. Na koniec, a może na początek bierzesz sobie do serca to ostatnie. I na samym początku składasz losowi (co by był łaskawy dla zdrowia, sprzętu i pogody) daninę w postaci największego fuckupa ever: NIE BIERZESZ BUTÓW. A zdajesz sobię z tegi sprawę, właśnie kiedy złożyłeś sprzęt. A na parkingu zakładasz bibsy na pół dupy i wiesz, że zpitoliłeś!

W takiej sytuacji, kiedy robi ci się słabo. Słyszysz Grześka który racjonalnie myśli i mówi „szukaj sklepu i kupuj buty”. Szybko scrolujesz googla co masz w zanadrzu. Z jednej strony plus jest taki, że jest sobota 11:00, jesteś w Jeleniej i sklepów rowerowych trochę jest. Szybka obczajka i przejażdżka. Formicki – urlop. Dwa sklepy obok, nic mi nie pasuje. Buty speca za 1500zł mnie nie przekonują. Shimano niby jedne w moim rozmiarze, ale wydać 500zł żeby potem wrzucić do szafy i nigdy nie ubrać to równie słabo. Trudno lecą do Decathlona. Szybki przegląd, nerwówka. Coś tam wpada w oko – sznurowane Giro na podeszwie vibrama. Rozmiar się zgadza, nawet wygodne. Plus taki, że będą odpowiednie do jazdy na platformach do jakiegoś full’a. Podobne miałem ostatnio zamawiać. Cena spoko, dobra biorę. Szybko do gablotki, po bloki i pożyczam klucz na serwisie, montuje i za test ride robi powrót do Grześka na parking.

Godzina 12:00 wyjeżdżamy. Słońce w zenicie, pierwsza sól pojawia się na skroniach. Chwila moment i jesteśmy na ścieżce wzdłuż rzeki Bóbr. Kierunek Świeradów, w planie ładne szutry, pierwsze piony i już nawet ta wtopa z butami, mnie tak nie grzeje jak słońce. Ostatni raz w Izerach byłem na pamiętnym RTP. Ale wtedy jedynie wychyliłem kawałek nosa ze Stogu Izerskiego po czym ewakuowałem się w cieple do Jeleniej Góry. Tym razem pijemy Piasta na Stogu i lecimy szuterkami. Najpierw mijamy dożynki przed Chatką Turystów, po czym wskakujemy na czeską stronę. Gdzie wypatrujemy pierwszego miejsca na smażony ser!

Trafiamy na Izerkę. Gdzie Czesi zamiast do dożynek, szykują się na noc z perseidami. My wykorzystujemy ten moment i zasiadamy do wolnego stołu, zamawiając sprawdzony zestaw obiadowy. Widać, że długi weekend jednak udziela się również za granicą. Wszyscy wkoło wypatrują swojego zamówienia. W myśl zasady, że z głodu nikt się nie zesrał, czekam cierpliwie. W powietrzu czuć aferę, jeden wzburzony kelner po uprzednim objechaniu kucharza, nerwowym ruchem opuszcza lokal i widać, że godność nie pozwala mu pracować w takim miejscu. Trudno, nic mnie już nie wyprowadzi z równowagi. W końcu zapomniałem butów, więc jeżeli chodzi o fuckupy to dzisiejszego dnia wysoko zawiesiłem poprzeczkę. Mamy to, pyszny, wysmażony, chrupiacy, ciągnący się syr, hranolky i tatarska omacka. Niby jeszcze 30 km przed nami, a ja już jestem w raju. Reszta trasy przelatuje nam w mgnieniu oka. Lasy, asfalty, szuterki, drogi pożarowe. Na koniec ostro w dół, jesteśmy przed Harrachov. Krótka sztajfa na koniec i jesteśmy po Mytinami. Niby koniec dnia, ale na dzień dobry poznajemy gospodarza, sąsiadów z noclegu i przez kolejne 3 godziny nie ruszamy się z werandy. Na kolację Pilsner Urquell i miłe, również psie, towarzystwo. Tak trzeba żyć, a to dopiero pierwszy dzień!

Dzień rozpoczynamy od szybkiego pakowania szpeju i śniadania. Napychamy się na zapas bo czeka nas 90km trasa i 3000m przewyższeń. Tak naprawdę co chwila podjazd i szybki zjazd. Przelot przez Harrachov, Szpindlerowy Młyn. Dokrętka po Karkonoszach, przerwa na obiad i dojazd na nocleg. Easy peasy no ale samo się nie wykręci. Po śniadanku pożegnanie z gospodarzem i towarzyszami wieczoru przy kawie po turecku i ruszamy. 3,5km rozgrzewki i zaczynamy zabawę od nowa i po staremu czyli klasycznie pod górę.

Drugiego dnia, upał jakby szybciej i mocniej doskwierał. Z tego dnia pamiętam tyle, że podjazdy były długie. Całkiem przyjemne, ale zjazdy były szybkie i ciężko było się nimi nacieszyć. Za każdym razem ten sam banan na gębie. W połowie trasy, przy jednym z większych podjazdów widzimy dwa domy na wzgórzu. Trzeba trochę zboczyć z kursu, ale bidony puste. Jedziemy bez gadania. Na miejscu okazuje się, że to nie restauracja czy schronisko. Ot oaza kilku ludzi. Jakiś gość kosi trawę, jakaś babka medytuje podczas gdy wielki słój wody napełnia się ze źródełka. Stary wyżeł dorwał papierową torbę z otwartego auta i wcina pół bochenka chleba żytniego. Na domiar tego, nasza dwójka która pojawia się z nikąd. Chwilę podziwiamy to co mamy przed sobą. Widok na południe Czech od Karkonoszy i Jested. Słońce przypieka skórę, a trzeba gonić jeszcze 2km żeby mieć jeszcze kawałek tego pięknego widoku przy kuflu i z uzupełnionymi bidonami.

Na Dvorskiej Boudzie siedzimy chwilę na trawie, bo to miejsce które niby niczym się nie wyróżnia. Ale jednak powoduje, że chce się siedzieć i patrzeć gdzieś w dal. Niestety w karcie wyjątkowo nie ma smażonego sera, więc decydujemy się zjeżdżać i przy pierwszej okazji zrobić kolejny postój. W końcu nigdzie się nam nie spieszy, a większość podjazdów już za nami. W teorii już tylko w dół. Ale wiadomo jak to będzie.

Okolica zaczyna się trochę odróżniać. Widoki i góry na szlakach choć przez chwilę dochodzą do ponad 1000m. Przed nami wspaniały widok na Studniční hora i Luční hora, a z boku widać również Śnieżkę. Niestety nie na gravela takie historie więc szybko suniemy w dół do Pec pod Pec pod Sněžkou. Chwilę później zasiadamy do kolejnej ławy zastawionej kuflami i smażonymi serami. Później jesteśmy już dużo niżej i mapa jakby się nam zmienia. Górskie szutry zmieniają się w polne długie odcinki. Oczywiście nie płaskie. Zaliczamy również przystanek w miasteczku na uzupełnienie płynów i zakup awaryjnych ciastek, gdyby okazało się, że na kolację będziemy tylko się nawadniać.

Z Vrchlabi mamy tylko 6km, które okazują się początkowo najtrudniejszymi kilometrami dnia. Te uczucie, że wiesz, że zaraz jesteś w domu, a tu ciul 12%. Jedziesz, 14%, 16%. Kurde why? Na szczęście chwila moment i jest już trochę lepiej. Ja dostaje skrzydeł i jednak kilometr za kilometrem wchodzi lepiej i ten podjazd robi się nawet przyjemny. Dojeżdżam, witam się z kolejnym pieskiem w ogrodzie, czekam na Gregora i siadamy. Teraz już tylko czill, jedzonko, max dwa piwka i spać. Jest pięknie!

Nocleg spędzamy w Chatce Karolinka. Piękne miejsce, z super widokiem. Grzesiek decyduje się na sprawdzone rozwiązania, zamawia ser. Ja mam ochotę na coś mniejszego, na słodko. Knedliky s borůvkami. O mamo, nokaut. Jem na dwa razy i zamykamy knajpę. Myć się i spać. Jutro już tylko stówka.

Z takich wypadów najbardziej podoba mi się taka formuła. Jazda z małym tobołkiem, wszystko co potrzebne na trzy dni jazdy od noclegu do noclegu i obowiązkowo śniadanie w cenie. Wtedy wiesz, że wstajesz tak, żeby wyrobić się gotowy punktualnie na 8:00. Siadasz do stołu, jedna bułeczka szybko zamienia się w czwartą. Dorzucasz do tego jeden lub dwa kubki kawy, coś na słodko i sok do bidonu. Zdajesz klucze i po 9:00 dopompowujesz koła i można lecieć dalej.

Ostatni dzień, to w sumie piękny dojazd do Szpindlerowego Młynu. Później podjazd pod przełęcz na której meldujemy się o 11:00. Później zjazd, ostatnie dokrętki po pięknych szutrach i jesteśmy w Międzyzdro..Karpaczu. Gdyby nie zawijasy i zjazdy wyglądałoby podobnie. Później szlakiem lecimy na Rudawski Park Krajobrazowy. Wiadomo, że najlepsze widoki mamy za sobą więc aparat rzadziej w ruchu. Historia też mniej spektakularna. Lecz największym plusem jest uniknięcie jakiegokolwiek ruchy samochodowego i jazda gravelowymi terenami. To się nam udaje. Słońce daje w kość, zmęczenie również. Podjeżdżając ostatnie szuterki czuję, że można by to już kończyć. Niby ostatnie pionometry, ale zamiast cieszyć się prostym zjazdem do Jeleniej Góry, zaczynamy się rozglądać za jakimkolwiek sklepem. Bidony wysuszone, my również.

Po poradzie od lokalsa, zbaczamy ze szlaku. Jest sklep – zamknięty. 200m dalej, jest sklep – czynny! Bierzemy dużo zimnego, siadamy w cieniu. Jest świetnie, przed nami jakieś 20km lekki spadek, piękny asfalt. Ciśniemy, bo na kolację zdążymy do domu!