Pojezierze

//

Nie pamiętam kiedy ostatni raz miałem bombę. Na pewno nie pamiętam, żebym miał bombę zaraz na początku jazdy. No cóż, bomba nie wybiera. A jak się dojeżdża pociągiem na punkt startu, a do mety jest 210km. To nie ma zmiłuj i po prostu wpinasz się w bloki i jedziesz. Z drugiej strony, nie pamiętam kiedy ostatni raz wszedłem na rower i już byłem na szutrze. Jeżeli miałbym pamiętać to pierwszy raz na pojezierzu byłem z Piotrkiem i tereny były ultra gravelowe. Tym razem nie wiele się zmieniło. Bomba była również pod koniec. Ale może to wina braku treningu i izotoników chmielowych. Kto to wie?

W planach mieliśmy szybki przelot asfaltem ze Złocieńca do Połczyna. Tam trochę wody źródlanej i przez Szwajcarię Połczyńską powrót na południe, hop w kierunku zachodnim i jesteśmy w domu. W praktyce, wyszło dość planowo lub powolno. Wiatr tego dnia wiał na wschód, chmury miały być nie deszczowe. Miały, ale inne plany i dojazd do Połczyna wychodzi niczym niezły finisz na Tourze. Lekko w dół, z zaciągami do 40km/h. Meldujemy się w Parku Zdrojowym, po pięknej ucieczce przed deszczem. W ręku dzierżymy złoto zdrojowe. Za nami dopiero 50km i cholera wie, kiedy się obudzę, żeby nogi jakoś kręciły te ostatnie 160km..

Przelot przez szutry, bruki i lasy był piękny. Uwierzcie na słowo, te mało modne, nie uczęszczane zbytnio tereny to gravelowe złoto. Ot, jak to przy wydobycie złota, trzeba się namęczyć i trzeba to popić. Tak więc nieśpiesznie docenialiśmy wiejskie uroki i niedzielny handel.

Było sporo klasyków i znanych dróżek jak okolice Złocieńca, przelot przez Linowo czy Mielenko Drawskie. Ale również trafiły się zupełnie nowe drogi i kwadraty w okolicach Chociwla. Nie skłamię, że końcowe kilometry czyli jakieś 60 z ostatnich, to jazda w ciszy. Kontemplując bombę każdy z nas miał w głowie, czy aby pijąc piwo na koniec, przez przypadek nie połknie butelki z zachłanności. Niby 22 stopnie, z odczuwalną raczej 18-19. Mocny wiatr, dużo pagórków dało w kość ostro. Dlatego tym milej przelatywało się przez lokalne drogi pożarowe, po których pozostawało już tylko 9, 8, 7, 6km do garażu. I nawet tryskające mleko z opony nie przeszkodziło w dojechaniu do bramy. Mleko coś tam zamleczyło, pijaki coś tam zapiły. Było ciężko, było pięknie, było i jest do powtórzenia. Bo Pojezierze Drawskie to rejon w który zawsze trzeba wracać!