Czeska Szwajcaria: Krásná Lípa
Z jednej strony mam ostatnio chęć wybrać się na coś WOW, by później móc wrzucać foty z takiej Majorki, Innsbrucku czy innej tam Gardy. Z drugiej strony miałem ochotę złapać ostatnie letnie dni, gdzieś na pograniczu Dolnego Śląska i Czech. Skrolując mapę na koomotcie wiedziałem, że Czeska Szwajcaria to jest cudo region, a w bonusie na wyciągnięcie ręki dostaje Saksonię Szwajcarską. Tak więc chwilę później przeszukałem booking, pod kątem sensownej miejscówki, dojazdu i dobrej bazy wypadowej. I tak trafiłem pięknie do Krasnej Lipy. Mieściny z trzema „potravinami”, lokalnym browarem i kilkoma opuszczonymi fabrykami, których w tym regionie jest sporo, ale nie więcej niż skał wzdłuż drogi!
Dlaczego Czeska Szwajcaria? Bo jest jakieś 400 km od Szczecina. Bo jest piękna i ma dość sporą siatkę dróg. Bo łatwo z niej wskoczyć do Saksonii Szwajcarskiej, która też jest piękna i ma asfalty prima sort. A miasteczka odpicowane jak na Uznamie. Aura czeskich wiosek, pośród lasów i kamiennych ścian przy drodze, krótkie podjazdy i krótkie zjazdy i tak po kilka na pętli. W dodatku tanie, dobre czeskie piwo i po prostu Czechy mają to coś, tak samo jak kotlina kłodzka, jakieś piękno poniemieckich domów, krzyżów z jezuskiem przy drodze.
Jeżeli miałbym coś wynieść z tego wypadu, to na pewno:
Lekcja nr 1. zawsze zabieraj szybko klejące łatki parktoola, bo złapanie snejka na za szybkim zjeździe z przypadkowym gruzem na drodze, to w sumie pewna sprawa. W okolicy są piękne szosy, ale te takie lekko spitolone też się znajdą, więc nie ma co ryzykować.
Lekcja nr 2. jak w hostelu okaże się, że nia ma kuchenki to makaron należy zalać wrzątkiem, wrzucić do mikrofali na 2 minuty, oddcedzić i zalać sosem pomidorowym ze słoika (tylko Combino z Lidla), wrzucić do mikrofali na kolejne 2 minuty, a na koniec zasypać parmedżiano tak w opór i zapchać się, żeby na drugi dzień znowu mieć siłę na orkę po tych mini górkach.
Lekcja nr 3. w tym regionie, możesz w sumie olać korony. W spożywczaku zapłacisz kartą, a w knajpie, na parkingu czy w wielu innych miejscach z których korzystają niemieccy turyści, zapłacisz w euro.
Generalnie ten wpis, łatwo mógłby się przerodzić w wątek: „dlaczego lepiej zapłacić za upgrade Komoota niż Stravie”. Na podstawie pinezek w okolicy, zdjęć i tipów od lokalsów + niemców co chyba dość lubią ten region, w jeden wieczór naszkicowałem 4 trasy na 4 jazdy. Oczywiście 2 zrealizowałem praktycznie tak jak sobie to założyłem popijając Żateckiego, co by się wczuć w klimat. Wniosek? Strava ssie – waty, VOmax, inne bzdety i dolary – Komoot sprawdza się na 100%.
Tak więc, na pierwszy dzień, miałem naskrobaną traskę na 160 km. Głównie chodziło o to, żeby przejechać kawałek Saksonii Szwajcarskiej, obczaić jak wyglądają górki obok, trasa wzdłuż Łaby, rejony w okolicy Czeskiej Szwajcarii i sama Czeska Szwajcaria. I udało się to w 100%. W Czechach jest pięknie. Są piękne domy, super asfalty i takie trochę nie super.
Generalnie trochę jak u nas, ale trochę jakby to był równoległy świat. Ale wiesz, że coś ta kopia nie jest w 100% taka sama. Wioski przygraniczne zupełnie przypominają nasze wzdłuż zachodniej granicy. Są przaśne stragany z kwiatami doniczkowymi, kołpakami i figurkami. Na koniec dyskont z alko a obok kebab. To wszystko za nic nie jest w stanie popsuć tego, co czekało mnie później. Wjeżdżając do Saksonii widać, że to land prawych porządnych obywateli kraju płynącego mercedesami i euro. Klasycznie piękny asfalt, pięknie odrestaurowane kamienice, wręcz perfekcyjne wioski. Wisienką na torcie, był zabytkowy tramwaj przepełniony piechurami z plecakami Deutera, gotowymi wejść na jeden z wielu super szlaków. Wiem, że szydzę z tego, ale jak zobaczyłem ogłoszenie na autobusie „poszukiwani kierowcy autobusów” to przez chwilę zastanawiałem się, jaką kategorię potrzebowałbym dobić do mojego prawa jazdy.
Trzeba przyznać, że oprócz Parków Narodowych, nawet zwykła asfaltowa ścieżka w lesie, ma tu swój urok. Niby niskie góry, dają w kość jak jazda po Mazurach. Niby krótki podjazd, ale stromy, niby krótki stromy zjazd, ale zaraz trzeba hamować, bo znowu do góry i tak w kółko. Przejazd wzdłuż Łaby dał chwilę wytchnienia, a postój w Decin, chwilę na uzupełnienie płynów w postaci jednego Gambrinusa. Później wyjazd niczym z San Francisco, stromo pod górę i jadę w kierunku Czeskiej, kamiennej Szwacarii.
Na koniec, zostawiłem sobie to co mnie przyciągnęło na zdjęciach. Kręte wąskie drogi, z niezliczonymi podjazdami i zjazdami, a wszystko między skalnymi ścianami Czeskiej Szwajcarii. Nie będę kłamał, przez ostatnie 20 km recytowałem w głowie to co zamówię jak tylko dojadę do celu: Smażony syr z frytkami oraz zimne piwo.
Drugiego dnia przed samym wyjazdem, sprawdziłem polecanka w Komootcie: „You should have driven it once. I dared to ride a racing bike and had 28 tires on it. It was unproblematic and a passage to enjoy.” Mam 25mm, ciul, jadę! Tak więc, wyjechałem skoro świt na urlopie. 8:00 to idealna godzina na rozpoczęcie setki i zaliczając dwa Parki Narodowe w 20 km. Nie powiem, Grail by tu sobie poużywał, ale c’mon Paryż Roubaix ogolili na rowerze Aero z kapciem 32mm, to co ja nie dałbym rady na Ultimate? Ofkors, dałem radę! A co zobaczyłem po drodze to moje!
Oczywiście nie było tak źle, gorsze odcinki robiło się na oponie szosowej, widoki dookoła nawet nie zachęcały do jazdy szybciej niż avg 25km/h. Dalej, odhaczyłem piękne asfalty, zawijaski i trasy widokowe Saksonii Szwajcarskiej. Mógłbym nabić ten tekst wieloma przymiotnikami, ale kolarstwo romantyczne, to słowo klucz. 100 km drugiego dnia wjechało jak złoto. Saropramen, Gambrinus, Budwaiser to tylko wisienka na torcie tego dnia.
Trzeciego dnia, plan był prosty. 120 km i zaliczyć Jested. Niby nic wielkiego, jedziesz na wschód, przez Czechy, Niemcy, potem znowu jesteś w Czechach. zaliczasz drobny podjazd, potem zjazd. Jesteś na półmetku i masz 10 km podjazdu.
W efekcie, masz wrażenie, że wylądowałeś na księżycu. Albo co najmniej kosmicznym przystanku, z którego startuje rakieta na księżyc. W koło pełno uradowanych turystów i nie wiesz czy to za sprawą tego, że wielu z nich postanowiło zaliczyć tę wyprawę z czworonożnym przyjacielem, czy po prostu są szczęśliwi, że na końcu tej drogi krzyżowej była budka z piwem. Jedno jest pewne, Jested trzeba zaliczyć. Czy to w słoneczną pogodę, czy w deszczową. Nawet zachmurzenie, czy mgła nie psują klimatu, a nawet go tworzą. I pomyśleć, że wszystko to w zasięgu nóg w korbach, ledwie 400 km od Szczecina!
Zjeżdżając 10 km, ciągle w dół, ciągle powyżej 35-40km/h można zapomnieć o wielu sprawach. Można się lekko wychłodzić, ale myślałem, że jestem cwany mając rękawki i kamizelkę na sobie. Naprawdę po 10km można się lekko zapomnieć, wjeżdżając już na płaski odcinek, omijając trzy dziury, można najechać na kamulce i złapać od razu dwa snejki. Bum, i nie masz dwóch dętek, masz tylko jedną w T-rollu od Triglava. Mając trzy łatki parktoola, myślisz sobie „LAJCIK” jedną skleję, albo dwie. Co by dętka została na zapas. Trochę parsknąłem śmiechem, jak okazało się, że jedną dentkę trzeba kleić dwoma łatkami, taki bonus, cztery dziury.. Ale w pakiecie miałem 30 minutowy odpoczynko-postój. Później to samo, powrót Czechami, potem kawałek przez Niemcy i znowu w Czechach. Trochę się zmieniła aura, o jakieś 5 stopni i więcej chmur. Lubię to, oczywiście Krzysztof – kolarstwo romantyczne = krowy na łące!
Najlepsze w tym wszystkim jest to, że 4 dnia powinienem się pakować i ruszać do domu. Wstałem rano, spakowałem się, przygotowałem bidony, rower i zdążyłem jeszcze wykręcić ostatnie 60 km. Tego dnia, chciałem jeszcze raz zanurzyć się w jesiennym klimacie Czeskiej Szwajcarii. Pogoda lekko się ochłodziła, słońca było mniej. Za to doszła ponura mgła, która tylko poprawiła mi humor będąc chwilę po 8:00 na rowerze.
I mógłbym tak do znudzenia opowiadać jak tu ładnie, jak się udało jeszcze musnąć Łóżyckich gór. Ale chyba styknie tego pisania. Wiem, że wrócę tu, może na wiosnę, może znowu na jesień. Po prostu na weekend, wykręcić trzy dni różnych wariacji wśród tych kamiennych ścian w tej spokojnej krainie.