Poniemieckie

//

Z urlopem jest tak, że najpierw zaczynasz planować epickie pętle, potem odliczasz tygodnie, dni. A jak już przyjdzie to okazuje się, że pogoda ma swoje plany. Plus jest taki, że na moim komootcie mam zapisanych około 100 różnych „planned routes”. Więc alternatywa się zawsze znajdzie.

Pierwotnie miałem chęć zaliczyć Bohemian Border Bash Race, ale później sobie przypomniałem, że nadal mamy covid i w sumie pogranicze, Austria i hgw czy w ogóle jest to do zrobienia w tydzień. Trudno, machnąłem ręką i odgrzebałem trasę PGR2020. Jak już wspomniałem, w tym samym terminie deszcze i ulewy też wybierały się w biesy. No więc ostatnio również śledziłem Sudety Gravel Race i premierę trasy Gravel Attack 400km. Brzmiało super tym bardziej, że przy łóżku nadal leży nieskończona książka „Poniemieckie”.

Relacje z SGR mówiły, że to bardziej enduro trasa niż pod gravel, no okej więc wybór się zawęził – jadę do Strzelina. I tu można powiedzieć śmiało, że „kurde pkp ma super połączenie ze Szczecina przez Zieloną do Wrocławia”. Serio chwila moment, przesiadka w osobówkę i po 11:00 ruszam w kierunku Kotliny Kłodzkiej.

Kotlina Kłodzka to dla mnie ciągle zagadkowa kraina, a w sumie jakbym miał wskazać palcem najczęściej odwiedzane rejony górskie to kciukiem bym wskazał Szczyrk, a wskazującym właśnie Kotline. I co najważniejsze nigdy mi się chyba nie znudzi i wiele mam tam jeszcze do przejechania.

Co do trasy i planów, to pierwszego dnia chciałem zrealizować ze 180km GA, bo tyle miałem do noclegu. Start piękny chwila moment i jadę wzgórzami Strzelińskimi. Trochę podjazdów, trochę zjazdów, generalnie las, dobra nawierzchnia, miejscami kamieniście, miejscami poprzecinana droga singlami. No MOŻE BYĆ.

Dalej przelot podrzędnymi polskimi drogami, idealnymi pod gravela. Trochę ciekawej architektury i trochę ciekawy „zalew” kopalniany, wędkarze, plażowicze, no po prostu latko na pełnej. Im bliżej Złotego Stoku tym ciekawiej. Coraz bardziej pod górę i wreszcie trasa robi się górska. Od Złotego Stoku kawał sztajfy, potem szutry wzdłuż prawie że grań. Powrót na asfalt i siup w dół. Co podjechałem w kilkanaście minut, zjechałem w parę minutek i znowu do góry. I tak prawie do samego Lądka. W paru zdaniach brzmi to jak przeprawa w 2-3h. A wyszło chyba ze 4-5. Jako, że wystartowałem dopiero po 11:00 to czas naglił.

W Lądku „przycupnąłem” na dwa bez alko (wybacz Grzegorz musiałem) i tak się zastanawiałem co dalej, czy się wyrobię na nocleg i zdążę coś zjeść? Ruszyłem w kierunku Stronia Śląskiego, postanowiłem ominąć około 30-40 km pętle która przebiegała wzdłuż granicy na śladzie Gravel Attack. Z jednej strony chodziło o czas i napełnienie brzucha. Z drugiej strony kurcze, trasa naprawdę jest wymagająca. Fajna pod ultra maraton mtb gdzie zaliczamy każdy dobry podjazd ca 6-8% na długości 6-8km. Piłujemy nogi, ale za każdym razem miałem wrażenie, że mogę być gdziekolwiek. W Kotlinie Kłodzkiej czy w drodze na Skrzyczne. Krajobraz, wjazd i zjazd, czasami wyglądał tak samo. Wizja w górę, gdzieniegdzie z za zieleni widoczne inne góry i skupienie co by nie omsknęło się przenie koło i nie rozpitolić opony.

Podjazd po Sanktuarium i zjazd z niego do Międzygórza utwierdził mnie w przekonaniu, że muszę zmienić ślad na drugi dzień. Zatrzymałem się w pierwszej lepszej knajpie, wziąłem jedno bez alko i drugie co by Grzegorz wiedział, że swój chłop jestem. Zamówiłem smażony ser i zacząłem klikać w Komootcie. I tu zrobie nie sponsorowanego offtopa pt. Komoot to najlepsza apka, która nawet na telefonie pozwoli idealnie zaplanować ślad na 175km i przełać bez problemu do garmina. No bajka.

Z nowym planem i pełnym brzuchem, ruszyłem w kierunku noclegu, chyba najtańszego w całej Kotlinie Kłodzkiej – Magnoliowy Zakątek w Idzikowie za całe 45zł na bookingu. O samym noclegu mogę napisać tyle co w komentarzu na bookingu: „Powiem tak, jeżeli szukasz noclegu, żeby wejść, umyć się, położyć się spać, wyspać się, skorzystać z toalety i płacisz za to tylko 45zł, to nie możesz nic więcej napisać niż – GIT. Ale jeżeli okazuje się, że jest schludnie, właściciel jest super miłym i uprzejmym gościem, jest z Tobą na telefonie przed przyjazdem, a jak opuścisz pokój skoro świt to jeszcze napisze Ci sms z przeprosinami, że się nie pożegnał, to kurde czego chcieć więcej? Domek dokładnie warty swojej ceny, trochę jak hostel na starówce jakiegoś dużego miasta, gdzie dostawiono kilka łóżek, światła na czujki, otwartą przestrzeń w postaci kuchni dla zmęczonych i głodnych backpakingowców którzy cenią sobie niską cenę za nocleg w drodze. To tu tak właśnie jest.”

No i tak było. Padłem o 21, wstałem o 5. Spakowałem się i ruszyłem w kierunku Bystrzycy, żeby zjeść drożdżówkę na śniadanie w tym samym sklepie co rok temu, żeby podjechać ten sam podjazd co rok temu. I niby mogłem wybrać inną opcję, ale czasem fajnie poczuć się jak u siebie, pomimo jazdy w Dolnośląskim. Później skręciłem w bodaj Euro Velo które widziałem rok temu zamiast na Zieleniec- świetna opcja pod gravela. Dalej jechałem pięknymi szutrami w Parku Gór Stołowych, wyjechałem na zakręcie, gdzie w zeszłym roku jadąc szosą, zastanawiałem się gdzie bym tędy dojechał. Później zamiast jechać asfaltem dalej w kierunku Radkowa, odbiłem w dukt leśny i wjechałem do Czech przez przepiękną drogę którą odkryłem na Komootcie. Jestem kurła fanem, tak to prawda.

Później szło szybko, kawałek pod górę co by wrócić do ojczyzny, przerwa na cytronetę i jazda w dół w kierunku Wałbrzycha. Ostatnim razem jechałem tę drogą jak woziłem się z sakwami moim obecnym mieszczuchem, lecz wtedy nie odbijałem aż tak często w nieznane a dobrze zapowiadające się szutry.

I powiem szczerze, że jadąc ścieżkami na obrzeżach Wałbrzycha, podziwiając z góry bloki i kominy, trochę mnie oczarowała wizja „większego miasta” u podnóży gór, na poniemieckim terenie. I chyba miałem nosa, bo skręcając w alejkę Hoschberg Strasse wylądowałem dosłownie w sekundę w Ksiażu przy pięknym pałacu. No się zdziwiłem troszkę i nie pachniało ani trochę nadmorską tandetą.

Generalnie mógłbym tu skończyć swoją podróż. Wypić kilka piwek, znaleźć pizzerię i dowlec się na pociąg. Ale jakiś czas temu Wojtek Sienkiewicz napisał mi na instagramie coś w stylu „stary musisz w kraine wygasłych wulkanów”. No musisz Ryba bo inaczej dupa zbita, no to ruszyłem, klasycznie, przez poniemieckie wioski, ścigając się z chmurami, robiąc je jak zwykle w ciula, ominąwszy je wylądowałem gdzieś chyba w Parku Krajobrazowym Chełmu, minąłem Nową Wieś Wielką. Chyba tak powierzchownie to mniej więcej zaliczyłem, ale kurde, jakoś tak ładnie tam. Spokojnie, cicho. No można by wpaść na dłużej żeby się pogubić w zupełnie zwyczajnym, poniemieckim krajobrazie starych domów, zniszczonych i lepszych dróg i nienachalnych krajobrazów. Nie umiem powiedzieć co więcej mnie w tej całej trasie urzekło. Chyba przez to, że w tamtym momencie zastanawiałem się czy kupię bilet na rower w pkp i znajdę jakąś knajpę na rynku w Legnicy gdzie dadzą zimnego piwa i przyzwoitą pizzę.

Znalazłem, dupy nie urwało, ale przecież nie o to chodzi robiąc taki trip. Jakby miało mi urwać dupę i zapchać walla na insta, to bym musiał skoczyć nad Gardę czy co. Ale ja chyba lubię takie zwykłe rzeczy. Pasuje mi na maksa klimat Dolnośląskiego. Jedynie przez całą trasę mogłem sobie fantazjować, jak by to wyglądało jakby dalej były to tereny niemieckie, albo gdyby ludzie którzy tu trafili mieli jakiekolwiek poczucie bezpieczeństwa. Gdzie na każdym kroku, każdy element codziennego życia jest podpisana językiem obcego, a co lepsze towary rozkradane przez rodaków, bez gwarancji, długoterminowości pobytu w danym miejscu..