Great Lakes Gravel 2020

/

Choć od startu w Great Lakes Gravel minęło już kilka dni, dopiero dziś w pewien sposób układam sobie w głowie przebieg i przypominam sobie jak wyglądał ten „wyścig”. Czyli te 470 km/20h28min walki z samym sobą. Była to moja najdłuższa jazda pod względem kilometrów i czasu jazdy non-stop.

Żeby zrelacjonować przebieg przejazdu, trzeba na początek wspomnieć, że pogoda trafiła się najlepsza jaka mogła. Na szczęście prognoza zwiastująca opady się nie sprawdziła, dzień był naprawdę ciepły, wiał dość mocny, ale przyjemnie chodzący wiatr, a noc była prawdziwie letnia. Taki warun, pozytywnie nastrajał do jazdy i żwawo ruszyliśmy z Przemkiem i Grześkiem w grupie wraz z faworytami wyścigu. Z biegów na długich dystansach wyniosłem chyba najważniejszą lekcję, że nie należy trzymać czyjegoś tempa, a skupić się na swoim, żeby zbytnio się nie wypalić. Dlatego po paru kilometrach odpuściliśmy dość mocne tempo czołówki i zaczęliśmy jechać swoje.

Skłamałbym, gdybym zaprzeczył, że nie nastawiłem się na żwawą jazdę i chciałem zaryzykować jazdą na granicy zbyt mocnej jazdy, a maksymalnej możliwej aby jakoś dojechać do końca bez wypalenia. I tak po koło 60km jechałem bez Przemka i Grześka który miał problem z nadajnikiem. Liczyłem na to, że mnie dojdą i przynajmniej połowę trasy zrobimy razem. Niestety/stety kręciło mi się dobrze, po drodze mijałem masę osób ze wcześniejszych grup startowych i niebawem doszedłem mocnego kompana z mojej grupy startowej. Mam nadzieje, że chłopaki nie mają do mnie żalu za jazdę jak to zwykle przybyłem w samotności. Na swoje usprawiedliwienie miałem to, że po dojechaniu do Tomka i chwilowym wyprzedzeniu go, chwilę później mi odskoczył. Jechałem w końcu swoje, lecz po jakimś czasie znowu się złapaliśmy i tak powoli jeden po drugim „eliminowaliśmy” każdego napotkanego na drodze.

Może to brutalne określenie, ale formuła tego wyścigu i start w ostatniej grupie, okazał się idealnym scenariuszem dla mojej jazdy. Świadomość, że mogę tylko przesuwać się do przodu jeżeli chodzi o miejsce w klasyfikacji, a zarazem myśl, że Przemek i Grzechu mnie dojdą przyjemnie motywowała do jazdy na granicy wypalenia. Zarazem każda osoba na horyzoncie powodowała zapalenie lampi „atak atak”, a Tomek który każdą próbę odjechania kontrował i łapał koło powodowała kolejną myśl, że „wroga” z którym bezpośrednio rywalizowałem, należy trzymać przy sobie. Co było spowodowane również informacją od Emilii, że jakimś cudem jestem 7 w klasyfikacji. Oczywiście, to żartobliwe określenie. Jestem przekonany, że gdyby nie awaria korby, Tomek z łatwością by przyjechał przede mną. Niestety, za Gołdapią po wspólnym pit stopie na stacji benzynowej, Tomek pożegnał się ze mną i próbował naprawiać luz na korbie.

I tak, od trochę ponad 200 km zacząłem samotną przygodę z samym sobą, zapadającym zmrokiem i migającymi tylnymi światełkami. Z opisem tej części mam najwięcej kłopotów. Po 200 km, myśl o kolejnych 270, nie napawa zbytnim optymizmem. Również wspomniane 7 miejsce, to trochę pobożne życzenie, bo przecież to nawet nie półmetek i wszystko może się zdarzyć.

Po wyścigu byliśmy zgodni z chłopakami. Przejazd przy pograniczu, przez Park Krajobrazowy Puszczy Romnickiej, to jeden z lepszych fragmentów trasy. Niestety zaraz po nim, czekał mnie zapadający zmrok na mazurskich polach, piękne podjazdy i widok zbliżających się świateł innych uczestników, a dalej kolejny postój. Tym razem w Przerośli, gdzie uzupełniałem płyny, a których łącznie wypiłem prawie 9L!

Nocna jazda była bardzo przyjemna, choć niestety miałem okazję być w Dolinie Rospudy i kompletnie nic nie widziałem. Poza tym dużym plusem było to, że gdy tylko widziałem z daleka światełko kogoś przede mną, motywowałem się aby systematycznie zmniejszać dystans i połykać napotkane „ofiary”. Gdzieś z tyłu głowy wisiało nade mną widmo pracy Przemka i Grześka, a także świadomość, że lepsi ode mnie mogli przecież wystartować wcześniej i na mecie czeka mnie powrót do rzeczywistości i co najwyżej pierwsza 20.

Nocna część była również wymagająca jeżeli chodzi o nawierzchnię. „Tarkowa” struktura układania się nawierzchni szutrowej, liczne i długie odcinki brukowe, a także piaskownice próbowały zmącić zacięcie do żwawej jazdy. Na moje szczęście, nauczyłem się konsekwentnie realizować „trzeźwe” założenia i decyzje. Nauczyłem się nie wątpić w nie podczas jazdy, bo z doświadczenia pamiętam, że przed startem myśli są prawidłowe. Zmiana decyzji podczas jazdy, na zmęczeniu, czy w tym przypadku braku snu, nie jest trafną decyzją i tak kontynuowałem jazdę kawie po kawałku, zachowując siły na koniec i nie pozostawiając bez płynów i jedzenia.

Na 30 km do mety wiedziałem, że czas jaki osiągnę będzie najlepszy o jakim mogłem sobie marzyć przed. Pod znakiem zapytania, było miejsce. Bo w smsach dostawałem info o 7, 8 i 9 czy tak czy siak super pozycje. Dodatkowo zmotywowany, żeby nie przedłużać odcinka który na szosie można zrobić w godzinę, zacząłem „grzać” do mety. Tym bardziej, że na ostatnio odcinku, miałem pusto w bidonie i wielką ochotę na piwo na mecie. 5km do mety, było chyba najlepszym momentem wyścigu, co zresztą trafnie z komentował Marcin Pastusiak. Miałem świadomość, że pojechałem naprawdę bardzo dobrze. Nie przestrzeliłem tempa, a tam gdzie mogłem urywałem tych co próbowali złapać koło. Żeby nie było, że pojechałem zachowawczo, ostatnio 30km co rusz stawałem w korby, żeby dokręcać na zbawiennym asfalcie czy zjeździe. Ostatnie 5km to było jakby wybudzenie z transu i refleksja, że głową można wiele przejechać.

To nie jest tak, że mogę sobie przykleić łatkę samotnego wilka i olać wszystkich dookoła. Było mi trochę smutno, że koniec o 5:30 świętowałem tylko z Panem od Trackingu który pełnił służbę, któremu naprawdę dziękuję za rozmowę i obraz sytuacji na trasie po wyścigu. Było mi cholernie miło dostać sms od Emilii, Szadoka, Mamy, które pojawiały się na wyświetlaczu garmina, na które nie miałem nawet jak odpisać.

pi napisał, że wielkim plusem tego wyścigu było poznawanie ludzi, wspólne rozmowy. Niestety taka jest cena jazdy na „mocny” wynik. Nie dane mi było zagadać i pochwalić jego piękny rower, a może po prostu uznałem, że trzeba kręcić korbą i minąć go niepostrzeżenie. Jestem za to naprawdę wdzięczny za towarzystwo Tomka, ale również za „obiad na śniadanie” i piwo dla finiszera chwilę przed 6 z chłopakami którzy zajęli 3 i 4 miejsce, a także z organizatorem Pawłem Kuflikowskim.

Taka jest cena jazdy, w której rywalizuje się z samym sobą a także poniekąd świętuje się z samym sobą. Docenić należy również to, że robiliśmy to tylko dla pamiątkowej (zresztą pięknej) ramki z logiem zawodów. Bardzo mnie cieszy brak medali oraz kategorii wiekowych. Choć też, dramatyzuje, bo wiem i dostałem mnóstwo feedbacku od osób które śledziły kropkę. Było to cholernie miłe, że możliwości śledzenia czyjegoś masochizmu, może być dla reszty emocjonujące, pomimo, że to tylko kropka na mapie. Naprawdę bardzo dziękuję wszystkim. Za organizacje, za to że zabrali mnie na ścig życia, za to że mnie wspierali śledząc mnie i pisząc do mnie sms. Dziękuję.

Strava