Cesko 62 scaled

České Švýcarsko

///
Kiedyś myślałem, że jak będę dorosły to będę mógł robić wszystko. Później okazało się, że będąc po trzydziestce człowiek z tego wszystkiego zaczyna wybierać pojedyncze „małe rzeczy”. Cieszy go „swój” ulubiony lidl czy biedronka, swój fryzjer, dentysta. Małe rzeczy które po prostu się zna i czuje się z tym dobrze. Marzyło się o wielkich podróżach, odkrywaniu świata. A okazuje się, że te małe rzeczy (praktycznie) na wyciągnięcie ręki mogą być idealne. České Švýcarsko to taka moja kraina, do której lubię wracać. Mam swoje potraviny, swój booking u Mirki która przygotuje ciasto na dzieńdobry. Mam swoją praktycznie jedyną knajpę w Krasnej Lipie i naprawdę można powiedzieć, że człowiek zaczyna się czuć jak u siebie.

Jakiś czas temu Michał z ETNH zrobił wpis o Czeskiej Szwajcarii i Górach Łużyckich. Czytając relację i oglądając zdjęcia co chwila rozpoznawałem miejsca i w głowie układałem je sobie na mapie. Prawie jak oglądając Odwilż kręconą w Szczecinie, rozpoznawałem budynki i odgadywałem topografię miasta. Wielkie podróże znowu musiały poczekać, kolejny raz poczułem ochotę na České Švýcarsko, żeby znowu zjeść smažený sýr i wychylić kufel kofoli.

Wielcy mówcy internetu powiedzieliby, że marzenia trzeba spełniać. Z kolei jeden z wybitnych sportowców rzekł „nadszedł dzień dzisiejszy”. Tak więc zrobiliśmy. Nasz „dzień dzisiejszy” nadszedł dość szybko. Od pomysłu powrotu do „szwajcarii”, do wykonania planu minęła chwila. A my byliśmy w drodze do Krasnej Lipy. Gdzie oczywiście przywitała nas Mirka ciastem i kluczami, szybko dogadaliśmy opcje bookingu i czasu wymeldowania. Po 21:00 piliśmy czeską dziesiątkę. Gdzie wady?

Dzień pierwszy, to była lampa. Lampa jak, chu, lampa jak sku.. się mówi. Wyruszyliśmy o poranku takim co to wiadomo, że dwa bidony to tyle co nic, starczy na chwilę lub do pierwszego źródełka. Ruszyliśmy polną drogą którą kwadraty mówiły, jeszcze nie snuliśmy się. Dość szybko trafiliśmy na szlaki za którymi tęskniłem. Niby jechaliśmy to samo, ale kręciliśmy po nowych przecinkach. Podjazd, zjazd, szuter, skały, nowa przecinka, stary szlak, stare źródła, kubek chyba nowy. Raz dwa, jak na kolejce górskiej i jesteśmy „na końcu”. Końcem było Bad Schandau, do którego zjechaliśmy na chwilowe wypłaszczenie. Pierwsze i ostatnie tego weekendu.

Po uzupełnieniu płynów, powoli ruszyliśmy w kierunku Czech. Tym razem odpuściliśmy sztampę i obowiązkowe punkty do odwiedzenia w Saksonii Szwajcarskiej. Ruszyliśmy ledwie widzialnym singlem wzdłuż torów, żeby później polecieć starym mostem kolejowym. Niby byliśmy na głównych szlakach, raczej na takich klasy B. Co to w przewodnikach turystycznych mało kto wspomina. Bo niby jest ładnie, ale nie wiadomo o czym tu pisać. Dla nas to tylko na plus, bo ruch był znikomy, a lasy były jakby tylko dla nas. Ta niemiecka poprawność i porządność ma swoje plusy, ale ta czeska swojskość wygrywa na każdym kroku. Lekko „wysuszeni” gnaliśmy raz dwa, żeby wjechać do Czech i znaleźć pierwszą lepszą knajpkę. Bo na Niemców nie ma co liczyć. Froshów nie ma, knajpy czynne dopiero popołudniu, jakby do południa nikt nie miał prawa mieć pragnienia?!

Nie przypadkowo wracamy kolejny raz do Krasnej Lipy, koniec pierwszego dnia klasycznie zorganizowaliśmy sobie na rynku w Browarze Falkenstein! Szybkie zakupy, obiadek i powrót do domku.

Drugi dzień, to lekkie oziębienie. Bo zmiana temperatury o 7 stopni to w sumie sporo, ale nadal było koło 20. Postanowiliśmy trochę ruszyć „naokoło”, niby ciągle koło komina, ale jednak wjechaliśmy w Góry Łużyckie. Skał trochę mniej, ale szutrów jakby więcej. Na dzień dobry zwiedziliśmy drogę krzyżową i zrobiliśmy pierwszy podjazd. Znaleźliśmy czeskiego złomnika i ruszyliśmy dalej w las. A w nim ukryta zapora, jeszcze więcej ścieżek spacerowych i szutry leśne niczym rollercoster!

Sielanka trwała w najlepsze, a Przemek skończył pirelkę. No bo trochę się przetarła od tych wszystkich wojaży. Tak, że nawet knot ledwie pomógł, tyle co w sumie i zaszkodził. No ale to nie zawody, tu się dnfów nie zgłasza bo i komu. Postanowiliśmy ruszyć dalej, zobaczyć co to będzie. A wracając do Czeskiej Szwajcarii okazało się, że my to za wiele chyba nie widzieliśmy. Jakoś mnie tak tknęło, że północno-zachodni skrawek, w sumie nie odwiedziliśmy nigdy. Taki mały jakby cypelek, a za nim wijące się dróżki wzdłuż skalnych skał. Te wszystkie lordyringi i inne fantasy to mogłobyć tu, ale tak naprawdę na końcu była typowa czeska karczma. W której co prawda mógł grać jakiś bard, ale sądząc po ilości spragnionych ludzi chyba kazano wziąć się mu do roboty, bo wpadliśmy w sumie zmęczeni, głodni i spragnieni. Dokładnie tak samo, jak cały tłum ludzi kłębiących się nad pełnymi stołami. Siedliśmy i od razu zamówiliśmy klasyczny zestaw trzech czeskich serów i kuflów. Tak można żyć, trasa była dobra, do domu mamy 20km gdzie się tu spieszyć?

Z pełnymi brzuchami ruszyliśmy leniwie do Krasnej Lipy, na koniec został ostatni nieprzejechany wcześniej segment. Nie mieliśmy żadnych oczekiwań, cała trasa była po prostu świetna. Nawet awaria opony za bardzo nie rozwaliła nam dnia. Ostatni odcinek był mocno poszatkowany, drewno było dosłownie wszędzie, a spod kół unosił się brązowy pył. Miejscami, miałem wrażenie, że jesteśmy w jakiś czeskich górach Harz! Kolejny dzień w siodle, okazał się jednym z lepszych, a tę trasę powtórzył bym w ciemno jeszcze raz!

Ostatni dzień, to klasyk naszych weekendowych jazd. 2-3 godziny w siodle i powrót do domy. Upał jakby zelżał, pierwszy jesienny dzień zastał nas w Czechach. Ruszyliśmy praktycznie na taką samą trasę jak 3 lata temu. Taka mini piguła Parku Narodowego. Zanim się obejrzeliśmy byliśmy z powrotem na bookingu. Szybki prysznic, pakowanie auta, przegryzka czegoś na ryneczku, zakupsy i do domku. Kolejny raz w Czeskiej Szwajcarii, kolejny raz w Czechach, u siebie. Niby minął prawie miesiąc (dwa miesiące, tyle mi zajęło zebranie się do wpisu) od wyjazdu, a ja znowu mógłbym tam szutrować, nawet po dokładnie takich trasach. Bez potrzeby odkrywania nowego, bo stare jest idealne. Chyba trzeba znaleźć nową krainę, lecz ta jest idealna, więc w sumie po co?