Pół roku jesieni

//

Gdyby ktoś mi powiedział, że będzie pandemia – nie uwierzyłbym. Gdyby ktoś mi powiedział, że ograniczą nam możliwość wjazdu na szosę do Niemiec nie uwierzyłbym. Gdyby ktoś mi powiedział, że w kwietniu nadal będę szukał rękawiczek, długich spodni, ciepłej czapki i stylówy jesiennej – nie uwierzyłbym. Gdyby ktoś mi powiedział, że od Pojezierza Drawskiego lepsze może być Lubuskie pomyślałbym, kurde rzeczywiście!

Odkąd pamiętam, to jesień trwa już prawie pół roku. Oczywiście z drobnymi przerwami na krótką śnieżną zimę. W takich warunkach, na naszej nudnej północy, trzeba sobie jakoś radzić. Na szczęście ten cały, modny chwyt marketingowy zwany gravelem, okazuje się zbawienny w dopracowywaniu epickich tras. I tak po sznurku do kłębka, po przejechaniu świetnej pętli ze Szczecina przez Widuchową oraz trasą „Blue Velo 3” nastąpiła chwila przebłysku, która została uwieczniona przez Grzegorza w momencie raczenia się złotym płynem.

W głowie pojawiły się pytania – co skrywa terra incognita na południe od Chojny? Jak dalej wygląda szlak wzdłuż Odry po polskiej stronie? Jakie są inne gravelowe możliwości wjazdu do Zielonej Góry? I jaka będzie pogoda we wtorek? Bo to trzeba po prostu pojechać!

Za każdym razem przy tego typu akcjach, w głowie mam pomysł pt. połóż się spać w ciuchach, żeby w nocy tylko się obudzić, wsiąść na rower i polecieć na pociąg. Podczas gdy Szczecin jest jeszcze pogrążony we śnie.

Plan był taki, żeby zacząć w Chojnie i od razu ciąć drogi których jeszcze nikt z nas nie przejechał. Zaczęło się niewinnie. Pola skąpane w mgle, skrzyżowanie z pasem startowym przed lotniskiem i wschodzące słońce nad gravelowymi drogami przed Przyjezierzem. Później wcale nie gorzej. Długi i delikatny zjazd przez byle jaki asfalt w lesie, który równie dobrze mógłby znajdować się w Kotlinie Kłodzkiej czy w Czechach.

Kilka nieoczywistych małych, a jednak podjazdów. Dużo szutrów leśnych, szybkie śniadanie w Macu. Później wał. Długi, bliźniaczy jak po drugiej stronie rzeki. Szutrowy, później kostka polbruku. Asfalt i tak się wijesz do Słubic, pod Słubice. Mijają kolejne szutry, nieczynne mosty, które mogą pamiętać jak to za czasów Niemca były na chodzie. Leniwe wioski na których wszyscy wiedzą, że jesteś obcy, bo zakładasz nieśmiało maseczkę kupując piwo, a je się przecież pije na ławce sklepowej. Poźniej szybki ścig z deszczowymi chmurami. 0:1 dla nas, bo lekki grad ledwo nas musnął.

Później włączyło się zaciekłe kręcenie. Godzina goniła godzinę. Kilka wiejskich dróg, asfaltów, podjazd, brukowany zjazd, most, główna droga, boczna droga, polna droga, świetny widok i remis. 1:1 – zaczyna kropić mocniej. Takie wyjazdy to zawsze przygoda, zachwyca wszystko ale nadal ciężko stwierdzić co w tym jest. Nie wybija nas z rytmu nawet kipiące mleko z tylnej opony Grześka świętego grala, ale już wtedy czujemy, że ciemne chmury to sobie tak nad nami nie wiszą tylko dla dekoracji.

Ostatnie 30km do Zielonej. Klasyczna przecinka – incognita, trzeba skręcać w lewo bo tak każe garmin i ciul wie, czy nie ma lepszej alternatywy, ale co tu kombinować jak prysznic zaczyna się na całego. Można powiedzie 2:1 do tyłu ale to się odjaniepawla to takie jakby za trzy. Więc jest 4:1 przy pięknym akompaniamencie kropel uderzających nam o wszystko co się da i dźwięku rozbryzgującego błota, miksującego na naszych tarczach hamulcowych. Te ostatnie 10km, to latem byśmy mogli potraktować jako przejazd honorowy, tak aby nam ciuszki podeschły przed pociągiem.

Ale tak by się mogło zdarzyć przy 25 stopniach. Przy planowanych 17, można by liczyć, że może koszulka i czapka nie będą wymagały wykręcania z wody. Ale przy nieoczekiwanych 8, to w planach tylko myjnia, co by rowery wyglądały bardziej cywilizowanie, bo oczywiście My to wyglądaliśmy na takich co by się bardziej ucieszyliby z ciepłej pomidorowej, nawet z ryżem.

No cóż, zamówiliśmy kawę, pizzę. Wycieczkowym zwyczajem, do pociągu po parę piw. Wracamy do domu. Tak można przegrywać, niby 4:1, ale na wyjeździe z takimi przygodami „jesteśmy zwycięzcą”.

Fot. Grzegorz