Góry

///

Zacząłem pisać tę relacje, jak tylko ruszył pociąg z Wrocławia. Ostatniego dnia zaplanowałem dojazd na pociąg z Lądka do Wrocławia. Z pozoru miał to być łatwy dzień. Niecałe 200 km, pobudka o 5, szybki ogar, banan, jogurt i jazda.

Lądek okazał się być dość rześki chwile przed 6. Najpierw kilka km w dół, następnie lekki podjazd 4 km i jakieś 200-300m do góry. Pózniej chyba jeden z ładniejszych i dłuższych podjazdów przez Starą i Nową Bystrzycę i Spaloną, niestety z nienajlepszym asfaltem. Ale co tam 25mm to Gravel. Na koniec olałem Zieleniec, tego dnia nie miałem w planach łapania pionometrów wiec, uciekłem niezłym zjazdem prosto do Duszników.

Z atrakcji miałem jeszcze podjazd i jak zwykle ładny zjazd Drogą Stu zakrętów, a pózniej same nowości: szybki podjazd pod Bieganów oraz większy/dłuższy z Jugowa przez Góry Sowie. Zjazd był jeden z lepszych. Długi, kręty, w lesie. Cudo. Nogi już trochę czuły kręcenie więc zdobywanie przełęczy Tąpadla było mocno wymęczone. Zreszta widać to po średniej chyba najniższej z całego wypadu.

Na koniec miało być płasko i szybko, ale jak to na płaskim musiał przypomnieć o sobie wiatr w pysk. Jakbyście kiedyś wjeżdżali do Wro to na bank omijajcie Bielany. Ja niestety trochę olałem wytyczanie trasy końcówki. Na świeżo to i dobrze się opisuje, ale muszę sobie przypomnieć jeszcze wcześniejsze dni.

Plan był dość prosty, pociągiem do Bielska i autem na bazę w Szczyrku. Pierwszy dzień, miał być na rozkręcenie nóg i posmakowanie gór. Wariant „klasyczny” czyli Międzybrodzie, zapora, Kocierz i powrót. Niestety po drodze na sam Kocierz droga zablokowana przez wypadek, wiec nawrotka i zrobiłem podjazd od drugiej strony przez Malakówkę. Niestety droga nadal była zablokowana, ale od przełęczy łatwiej było prześlizgnąć się bokiem i ominąłem służby przechodząc przez 3 przydomowe podwórka.Wpadło trochę ponad 100km i trochę przewyższeń.

Na drugi dzień zaplanowany był krótki bikepacking z Czabajem. Kierunek na Wierchomle, gdzie mieliśmy leśny domek i wodę ze strumyka. Pogoda dopisała. Ruszyliśmy skoro świt. Michał wpadł na pomysł, żeby zaliczyć co się da po drodze, żeby nie było nudy. Tak wiec zamiast ruchliwą drogą na Żywiec jechaliśmy po zmarszczkach wzdłuż gór i na dzień dobry łykneliśmy koło 200m podjazdów a pózniej kierunek Korbielów i podjazd Glinne na granicy ze Słowacją. Kawałek z górki, obrót i jedziemy w kierunku Nowego Targu z widokiem na Tatry. W Czarnym Dunajcu wskakujemy na Velo Dunajec który okazuje się bardzo ładną i nie nudną ścieżką rowerową i pięknie nim kręcimy pod samo jezioro Czorsztyńskie.

Dużo widziałem/czytałem o tej trasie i „ochy i achy” na temat trasy, które okazały się słuszne. Perfekcyjne wijące się ścieżki, niezłe podjazdy i zjazdy. Dość szybko dojeżdżamy do końca i szykujemy się na kolejne przekroczenie granicy ze Słowacja. Szybkie „ne alko” i lecimy w kierunku Pienin. I tu muszę napisać, że chyba najładniejsza miejscówką całego wypadu były Sromowce Niżne gdzie Polskę od Słowacji oddziela Dunajec. Kilka szybkich fotek i jazda na kolejna przełęcz, z której mamy szybki zjazd, nawrotkę i wspinamy się z powrotem do Polski. Michał trochę nastraszył ale jak się okazało podjazd pod Vabec nie był aż tak straszny, za to zjazd albo raczej wjazd do Piwnicznej to bajka. Długi zróżnicowany zjazd, wioski, lasy, serpentyna, mostek i jesteśmy w knajpie na piwku i smażonym serze. Były przechwałki że po takim dniu to jeszcze pizza wjedzie, ale nas zatkało. Wiec jedyne co wyciągnęliśmy to kolejne kilka km i byliśmy na miejscówce w Wierchomli. Pogoda jasno wskazywała, że środa będzie burzowa, nawet alert SMS przyszedł, wiec musieliśmy zrezygnować z lokalnej pętli i następnego dnia wracaliśmy do Szczyrku.

Tym razem z piwnicznej ruszyliśmy na Stary Sącz, gdzie bez problemu znaleźliśmy super odcinek velo Dunajec. Niestety za Krościenkiem musieliśmy wskoczyć na szosę, łyknąć upalny podjazd i kierować się z powrotem na Velo Dunajec, jak dnia poprzedniego podziwiając widoki z góry. Można by powiedzieć, że na koniec, a tak naprawdę prawie od połowy drogi do przełęczy Glinne mieliśmy jeden długi podjazd, z tego względu, że praktycznie cały ten odcinek jechaliśmy minimalnie pod gore. Może oprócz jednego płaskiego odcinka, ale tam mieliśmy wiatr w ryj. Do Szyrku już pędziłem z myślą o zanurzeniu nóg w potoku i uczcie przy pizzy. Plan był taki, że kolejny dzień odpoczywam, bo kurde ze stali nie jestem.

Od początku wyjazdu wiedziałem, z Bielska ciężko będzie się wydostać z rowerem w pociągu, ze względu na brak miejsc. Wiec postanowiłem, że jakoś dojadę do Wrocławia, a stamtąd przy najlepszej opcji to tylko 5h w pociągu. Na odcinku Szczyrk – Lądek wiedziałem tylko jak wygląda podjazd pod biały krzyż i most miedzy Cieszynem a Cieszynem. Więc planując 4 dzień jazdy, zacząłem zaznaczać ścieżki omijające Ostrawę, łapiące małe górki a także drogi pod Pradziadem. Zjazd i podjazd pod Lądek gdzie na szybko zarezerwowałem nocleg w pierwszym lepszym i tańszym hotelu, gdzie śniadanie na następny dzień, zjadłem na kolacje. Woda była ciepła, łóżko nawet może być i piwo smaczne. Ale wcześniej, między Cieszynem a jez Lucina jechałem przez świetne szlaki rowerowe, dalej kilka niezłych podjazdów, dość spokojne drogi całkiem podobne jak w Polsce. Przez całe 250 km miałem piękną pogodę, mnóstwo nie dużych podjazdów z których ukulało się ponad 3300m. Przed Pradziadem bardzo fajny podjazd, a pózniej dosłownie rollercoaster podjazd-zjazd-podjazd. Oficjalnie stwierdzam, że nie rozumiem podjarki na kofole, za to lody prima o smaku maliny w białej czekoladzie to naprawdę sztos!

Jeżeli miałbym napisać jaka miejscówka zrobiła na mnie najlepsze wrażenie, to wspomniane Sromowce Niżne oraz Jawornik. Z podjazdów mógłbym wymienić podjazd w Sudetach oraz długi pod Góry Sowie i na pewno może nie długi ale bardzo ładny (chyba tez za sprawą golden hour) podjazd pod Lądek od strony czeskiej.

W sumie robiąc swoiste podsumowanki powinienem napisać, ze: góry są spoko, długie pętle też, ale trochę męczą, choć dzięki nim naprawdę dużo „zaliczyłem”. Pozostaje pewien niedosyt ze coś przeoczyłem, ale z drugiej strony kombo +200km i każde kolejne pionometry to cienka granica żeby przegiąć w imię „zaliczenia wszystkiego”. Jeżeli chodzi o to co najbardziej boli przy takiej jeździe to: dłonie dostają po jakimś czasie w dupie i dziwne zahaczenie o np. Top cap od sterów powodowało kop prądem niczym 220. Pózniej lekki ból śródstopia spowodowany puchnięciem przy długim podjeździe. Domyślam się ze to pokłosie młodzieńczych kontuzji stawu skokowego itd. Dupa, trochę tez. Po pierwszych 200km luz, ale na drugi dzień po koło 70km zaczynała o sobie przypominać i nie chodzi tu o potrzebę udania się do toalety. Chyba następnym razem jak będę miał robić dzień pod dniu +200km pomyśle o tych złotych środkach w postaci kremów.

Z jedzeniem klasycznie: małe śniadanie w postaci jogurtu pitnego, a po paru kilometrach świeża drożdżówka w pobliskim sklepie. Dalej zimna cola i uzupełnianie bidonów wodą czy czymś lekko słodkim. Jak ponownie zbiera się głód to drożdżówka idealnie wjeżdża.Przy kilku dniach jazdy mój patent na dobre uzupełnienie energii to magiczny biały proszek o smaku truskawkowym wzbogacony w dodatkowa porcje białka. Jak to stwierdził Michał „lepsze niż ISO pomarańczowe, ale dziwnie podobne do jogurtu”. Czyli tu nastąpiło pomieszanie, after ride odżywka jako during ride ratunek. Działa.

Rozpisałem się, 1,5h w pociągu minęło w kilka minut. W sumie to nie wiem czy jeszcze umiem pisać, ważne ze czas szybciej zleciał. Tylko muszę/musiałem jeszcze coś wymyślać na kolejne 3,5h jazdy. Teraz przede mną chyba jednak częstsze kręcenie na gravelu (bo jednak coś z takiej luźnej jazdy po terenie weszło w nogi, ze nie było bólu i zniechęcenia podjazdami) no i jednak chyba motyw kręcenia jednodniówek żeby móc na codzień posiedzieć z kotami i Emilią na kanapie czy w knajpie. Chyba człowiek stary się robi, ale po całym tym wyjeździe (którego nie żałuje) czuje, że widziałem naprawdę dużo, było naprawdę klawo, ale w koło „jednodniowego” komina też jest naprawdę przyjemnie.