Jesienny Gravel w Szwecji
Szwecja to kraina jezior, lasów, wikingów. Ikei, Volvo, Burgerów Max i cynamonek. To wielki kraj idealny na gravela. No bo kto nie lubi szutrów, lasów i dobrego jedzenia po wszystkim? My odwiedziliśmy Skanię – dosłownie drobny wycinek Szwecji, ale z charakterystycznym krajobrazem i mnóstwem stadnin konnych. Szwecja to lasy, to szutry. Gravel w Szwecji to powinien być sportem narodowym, bo czemu i nie?
Można by powiedzieć, że z tą Szwecją i promami wyszedł idealny real time marketing. Bo chyba już wszyscy widzieli Heweliusza? Planowałem odwiedzić Szwecję chyba od ponad roku czy więcej. Ciągle w głowie miałem, że jak wybierać się do Skandynawii, to najlepiej trafić w idealną letnią pogodę. A wiadomo, że latem ciężko o spontaniczne plany i dogranie wszystkich kalendarzy towarzyszy podróży.
Nie powiem, z tą Szwecją było trochę podchodów. W końcu jakoś przemyślałem sprawę, odpaliłem booking, znalazłem idealna Farmę z owcami, lamami i piesełami. Do tego wyszło, że cenowo wychodzi taniej niż wypad nad polski morze. A przecież na południu Szwecji mamy ten sam Bałtyk. Może z mniej obleganymi plażami i jakimś tam większym spokojem. Dodatkowo, prognozy pogody pokazywały, że w okolicach Ystad i Malmo, można spodziewać się praktycznie takiej samej pogody jak między Szczecinem a Świnoujściem. Gdzie wady? Po co planować i czekać na wiosnę? Trzeba jechać i tyle!



Więc mając już rezerwację, został tylko transport i w sumie to wszystko. Tak wygląda cały „ogar” wyprawy do Szwecji. Jedyny „problem” to oprócz bookingu, dodatkową czynnością jest rezerwacja rejsu promem. Na szczęście tu wyręczyło nas Unity Line które zaprosiło nas na nocne rejsy Skanią i Polonią – do i z Ystad. Tak więc trzeba było dokopać się w Komoocie do dawno zaplanowanych śladów i spakować się. A z tym to było trochę roboty, bo jednak przy niższych temperaturach, bagaż szybko rósł!
Skania
Naszą wyprawę rozpoczęliśmy od zapakowania busa, szybkich zakupów w Lidlu i koło 20 wyruszyliśmy do Świnoujścia. W nocy z czwartku na piątek, mieliśmy rejs promem Skania, który wypływał ze Świnoujścia o 23:00, a w Ystad planowo miał być o godzinie 6:30. Luksus w postaci ukończonej drogi S3 do samiuteńkiego tunelu, spowodował, że na miejscu byliśmy chwilę po 21. Czyli idealnie, bo na 2h przed planowanym wypłynięciem można było ustawić się w kolejce do odprawy Unity Line i załadunku na prom.
Wszystko przebiegło naprawdę bardzo szybko i sprawnie. Chwilę po 22 szukaliśmy już swojej kajuty i szykowaliśmy się do zwiedzania promu. Sama aura jesiennego portu, wilgoci, światła i mew krzykaczek, a także ostatniej produkcji Netflixa, powodowała jakiś dziwny mix ekscytacji, strachu i dowcipu. Czy aby Netflix nie będzie miał materiału na kolejny sezon Heweliusza?






Na Skanii mieliśmy do wyboru elegancką restaurację, bufet, strefę kierowcy TIRa (niestety sam obwód brzucha nie upoważniał nas do wstępu do tej strefy), a także mini kasyno i dyskotekę. Oczywiście największą atrakcją było samo wyjście z portu, lecz chłód bryzy morskiej spowodował, że woleliśmy schować się w strefie odpoczynku i foteli samolotowych. Plan na następny dzień zakładał dość intensywne kręcenie, więc po całym dniu dość szybko odpłynęliśmy w kajucie..









Dzień I
O 5:30 uprzejmy głos dochodzący z okrętowego radio-węzła oznajmił, że planowo dotrzemy do Ystad. Poranna toaleta, szybkie śniadanie i można było opuszczać kabinę. Szczęśliwie i spokojnie kończymy rejs. Można powiedzieć, nie wiadomo kiedy cała droga minęła bardzo szybko. Na szczęście udało się trochę pospać, bo dzień zapowiadał się na bardzo długi.



Praktycznie punktualnie opuściliśmy prom i ustawiliśmy się w kolejkę na odprawę celną. Chwila moment i byliśmy w drodze na Farmę. Wcześnie, bardzo wcześnie. Za to pogoda zapowiadała się idealnie. Chwilę przed 8 byliśmy na miejscu. Do meldowania mieliśmy kupę czasu, więc zaparkowaliśmy busa i zabraliśmy się za przebranie i przygotowanie rowerów do jazdy.
Poranek w Skanii zapowiadał się idealnie, trochę ponad 6 stopni, mocne słońce i jesienne barwy zrobiły robotę. Ruszając z farmy od razu poczuliśmy, że niby ta Szwecja ma tak samo asfalty, szutry, lasy, liście jak wszędzie. Lecz drobne falowanie terenu, charakterystyczna architektura i skaczące co chwila przed naszym nosem renifery (?) powodowały, uczucie jakby równoległego, podobnego świata, lecz z drobnymi różnicami.



Plan na jazdę mieliśmy prosty, przejechać pętlę która zakładała wjazd do Malmö z opcją na kawę i niespieszny powrót na naszą Farmę. To co od razu rzuciło się w oczy, to to, że wjazdy na szutry czy leśne ścieżki, często były odgrodzone elektrycznym pastuchem czy linką. Do tego znak z informacją o drodze prywatnej i zakazie poruszania się samochodem czy motorem. Na szczęście rowerów ten zakaz nie obowiązywał, ale kilka razy musieliśmy przenosić rowery jak przełajowcy.. Druga sprawa to dość sporo pochowanych w lasach, tuż przy drogach schronienia do odpoczynku i spania. Ze świetnym paleniskiem i nierzadko z ToiToiem w pobliżu.


Sam dojazd do Malmö zajmował nam ponad połowę trasy. Po lasach, polach, szutrach i uroczych szwedzkich wioskach. To co na pewno rzucało się w oczy, to rolniczy charakter Skanii i ogromna ilość sporych stadnin konnych. Ciekawe było również to, że nie raz jadąc szutrową czy boczną drogę, przejeżdżaliśmy przez środek gospodarstwa czy stadniny i dla nikogo nie stanowiło to problemu, czy wtargnięcia na prywatny teren. A im bliżej byliśmy miasta, tym bardziej dało się zauważyć, że Szwedzi dużo inwestują w infrastrukturę rowerową. Praktycznie do samego centrum wjechaliśmy jedną z wielu dróg rowerowych, które tworzyły dość sporą sieć rowerową w mieście.
Oczywiście nie bylibyśmy sobą gdybyśmy czegoś nie „odwalili”. W poszukiwaniu kawiarni, jechaliśmy deptakiem. Tuż za radiowozem, z którego w pewnym momencie usłyszeliśmy przez megafon jakieś wezwanie w języku szwedzkim. Po którym wszyscy na deptaku, cały tłum, wpatrywał się w nas jak na przybyszów ze wschodniej Europy.. Postanowiłem podjechać do kierowcy radiowozu, przeprosić i dowiedzieć się w czym rzecz. Okazało się, że „bicycles are not allowed here”. Więc musieliśmy się stamtąd zmywać.
Na szczęście obyło się bez dołka, a w kawiarni okazało się, że wschodnia Europa przejmuje Szwecję i zostaliśmy obsłużeni przez naszego rodaka. Po wszystkim – czyli dwóch cynamonkach i czarnej kawie – szybko uciekliśmy na szutry, do lasu. Zgodnie stwierdziliśmy, że miasto nie jest dla nas. A wioskowy charakter naszego weekendu bardziej nam odpowiada.


Plusem pierwszego dnia, było to, co było największym minusem. Czyli gotowi od 8:00 do tego, aby pójść na cały dzień na rower. Zbytnio nie spiesząc się. Tak aby tuż przed zmrokiem, wrócić na bazę i się na nią zameldować. Niby zmrok przychodził po 16. Ale to nadal było bardzo dużo czasu, jak na sto dwadzieścia kilka kilometrów. Dlatego na sam koniec, postanowiliśmy zajechać do małej mieściny niedaleko naszego noclegu, aby znaleźć jakąś tam restaurację. Byle było ciepło w środku i żeby zjeść coś ciepłego.
Będąc w Szwecji, możesz czytać menu po Szwedzku, ale Capriciosa, Margharita, Funghi, wszędzie brzmi tak samo. Na barze dogadasz się po angielsku, dostaniesz chorwackie piwo. A lokalny staruszek, zaczepi cię idealnym brytyjskim angielskim. Przywita u siebie, nawrzuca coś Putinowi i powie, że był kiedyś w Szczecinie. Małomiasteczkowosć, wiejskość, to jest klucz do spokojnego żywotu! Lecz zanim zaznaliśmy spokoju i odpoczynku, mieliśmy do pokonania ostatni podjazd, ostatnie single, ostatnie bezdroża i dróżki niczym z zemsty Komoota. Z mnożnikiem w postaci brak drogi, pomimo drogi na mapie i nie masz innej opcji. Tak jakbyśmy mieli złapać do kolekcji ostatniego kwadrata. A to wszystko na jakiś 10-15km od Farmy.
Dzień zakończyliśmy chwilę przed 16:00. Idealnie na zakwaterowanie, zwiedzenie posiadłości, rozpakowanie się. Ugotowanie kolacji, odpoczynku na kanapie. Niby kawał dnia, ale w po 6 godzinach padliśmy zgodnie do spania. Pierwszy dzień był intensywny, a przed nami było jeszcze ponad 300km jazdy!
Dzień II i III
Zastanawiam się, jak to jest, że po prawie dwóch tygodniach od wyjazdu, tak wiele pamiętam z pierwszego dnia, a drugi i trzeci zlewa mi się w jedną papkę. Może dlatego, że dnia drugiego i trzeciego budzik obudził nas o 7:30. Z automatu, szybko wstałem, poszedłem pod prysznic. Tak żeby nie dać szarym komórką czasu na jakiekolwiek myślenie, czy ułożenie myśli, że na wolnym to można by jeszcze pospać. Po porannej toalecie, zabrałem się za przygotowanie śniadania. Przy czym, drugiego dnia była chyba micha serka wiejskiego z pomidorami, a trzeciego fasolka z czymś tam, bądź odwrotnie.


W oba dni mieliśmy do przejechania ponad sto kilometrów. Z taką różnicą, że pierwszego dnia było całkowicie słonecznie, drugiego przebłyski słońca na szarościach. Trzeciego szarość stuprocentowa, a czwartego szarość i wilgoć, że nie wiadomo, że jest tak bardzo wilgotno, czy to jednak już deszcz. Dla mnie to była słona wilgoć z morza, ale to nie jest akapit o czwartym dniu.
W oba te dni wyruszyliśmy praktycznie na jazdę wkoło komina. Było sporo lekkich podjazdów, które zamieniały się w świetne segmenty zjazdowo-podjazdowe. Jakby ktoś w Skanii wymyślił gruzowy roller coaster! Gdzie wady ja się pytam?



Paradoksalnie, im bliżej weekendu, tym więcej mikro grupek kolarzy spotykaliśmy na swoich drogach. W sumie czasami więcej, niż przy podobnej pogodzie wkoło Szczecina. Dzień po dniu, trafialiśmy na świetne segmenty. Jak las liści, zjazd wąwozem, super polne wijące się szutry, przez lasy i gospodarstwa. Stadniny koni są tak wpisane w krajobraz, że nawet nie zwracaliśmy na nie uwagi. Oczywiście były krótkie odcinki które nie do końca były przejezdne, ale trzeciego dnia przecinając niektóre te same drogi, potrafiliśmy na szybko je objechać, wiedząc co nas czeka.
Drugiego i trzeciego dnia, musieliśmy nadłożyć trasy i zrezygnować z planowanego odcinka. Raz ze względu na pastucha i bydło na drodze, drugi raz ze względu na manewry wojskowe. Droga szutrowa, singiel i kawał terenu został wyłączony z ruchu. A wszystko to było wspaniale oznaczone i opisane, więc udało się choć raz nie wjechać na poligon i teren wojskowy jak to w Polsce się nam zdarzało.


Chłopaki mówili, że trasa drugiego dnia była najlepsza. Miała wspaniały mix nawierzchni, podjazdów, zjazdów. Zahaczała o południe ze wspaniałym morenowym krajobrazem. Jednak trzeciego dnia, liznęliśmy tylko trochę krajobrazu który mógł lekko przypominać górskim charakterem Góry Łużyckie. Z lekkimi podjazdami i szybkimi zjazdami.



Drugiego i trzeciego dnia, byliśmy w okolicach 15:00 na Farmie. Każdego dnia, nasz powrót był oznajmiany szczekaniem Charliego, który witał nas przy bramie. Powroty wyglądały podobnie: szybki prysznic, gotowanie obiadu, rozpalanie pieca w saunie. Sprawdzanie temperatury sauny, dokładanie do pieca. Otwieranie kolejnych szklanych butelek z Getranke. I wyprawa na saunę po liściach, w ciemności, półnago.
Zawsze uważałem, że największym plusem każdego wypadu z noclegiem z bookingu to śniadanie w cenie. Lecz będąc w Szwecji najlepszą opcją na relaks, rozrywkę czy popołudniowy rytuał to była sauna. Obowiązkowo z zanurzaniem się w jeziorku. Potem szybki prysznic, przebieranie się w czyste, suche ciuchy, znowu jedzenie i o 22:00 człowiek znowu był gotowy na kolejną stówkę, czy 95km z ostatniego dnia.
Dzień IV
Z tej całej rutyny, poranek czwartego dnia był dokładnie taki sam. Z tym, że na śniadanie serwowano wszystko co pozostało. Bez gardzenia, bez wymyślania. Czwartego dnia, mając za sobą 350km szwedzkiego szutrowania, człowiek nie jest wybredny. A czwarty dzień, wydaje się być tygodniem poza domem.



Ostatniego dnia postanowiliśmy ruszyć w kierunku wybrzeża. Im bliżej wybrzeża, tym wilgoć przemieniała się w mżawkę, a ona z kolei w deszcz. Droga oczywiście nie była prosta i nudna. Podjeżdżanie pod morenowe pagórki i zjazdy z nich były niezła zabawą. Ale byłoby trochę lepiej, jakbyśmy mieli choć Ass savera. Grzesiek miał, ja z Bartasem nie. Klasycznie, dzień narastającego zmęczenia i słonego, wilgotnego posmaku wszędzie, upłynął na dokręcaniu do średniej w myśl zasady, jechać, kręcić, nie zastanawiać się. Nie marnować czasu na postoje, bo potem tylko trudniej i zimniej.
Jak już gdzieś wspominałem, funfact jest taki, że Szwedzi mają ten sam Bałtyk co my. Funfact kolejny jest taki, że nie zmieszczą raczej boiska do siatkówki na tym skrawku plaży. Funfact następny – nie odkryli jeszcze (na ich szczęście) budek z kebabem, goframi i automatów boksera.



Czwarty dzień był zdecydowanie inny niż pierwszy, drugi i trzeci. Był najbardziej posępny, był najbardziej nadmorski, był najwilgotniejszy i najkrótszy w siodle. Przejeżdżał przez te same moreny, wioski, pola i lasy. Był tak samo stuprocentowo szwedzki jak poprzednie dni. Nadal było całkiem ciepło jak na listopad i nie zawiódł nas i nie spowodował, że trzeba by weryfikować plany i skracać trasę.
Czwartego dnia na Farmie było może i ciszej, bo zwierzęta pochowały się do zagród, a może wiedziały, że czas je opuścić. Wróciliśmy dość wcześnie, spakowaliśmy wszystkie graty, dojedliśmy wszystko co mogliśmy. Podziękowaliśmy gospodarzom za gościnę, zapakowaliśmy busa i wraz z nadchodzącym mrokiem ruszyliśmy do Ystad.
Ystad i Polonia
Jak są tu fani Netlixa bądź książkowych kryminałów Szwecji, to tak. Tuż po napchaniu się ogromną ilością burgerów Max, ruszyliśmy na zwiedzanie starówki Ystad. Postanowiliśmy zobaczyć dom Wallandera. Wiecie jak to wygląda? Trzeba iść parę minut od centrum po śladzie w google maps. Dochodzicie do narożnika kamienicy, przy skrzyżowaniu jakich pełno w Ystad. Grzesiu mówi to tu. Wskazuje na elewacje budynku, taką samą jak wielu miniętych po drodze. Robi zdjęcie (mógł zrobić 200m wcześniej) i zawracamy z powrotem do portu, do naszego busa.
Na koniec w drodze do terminalu promowego zaliczamy nocne wejście na mikro molo. Słona wilgoć nie opuszcza nas aż do Polski. Udało się trafić w okno pogodowe idealnie.
Sam powrót, upłynął nam zupełnie podobnie jak rejs w pierwszą stronę. Z tym, że tym razem wracaliśmy Polonią która pomimo tego samego roku produkcji (1995) wydawała się jakby nowsza, bardziej nowoczesna. Tak więc, znowu mieliśmy zwiedzanie promu w planie wycieczki. Obserwowanie wyjścia z portu i małą kolację. Z tym, że po takim weekendzie, niestety byliśmy już mocno zmęczeni, co się dało odczuć przy próbie zdrzemnięcia się na powrocie do Świnoujścia. A ze Świnoujścia już mieliśmy prostą i szybką drogę do domu podczas której można było snuć plany o podboju Szwecji na wiosnę!
