Bormio
Nie będę ukrywał, nie jestem specem od szosowych klasyków, czy zgrupowań w Hiszpie czy Włoszech. Z drugiej strony, dość dobrze wychodzi mi wyśrubowywanie krótkich weekendowych wypadów. Z racji życia nad Polskim morzem wydawało mi się, że na weekend najlepiej zrobić dojazd 4-6 godzin dojazdu i od razu po nim wskoczyć w korby i ruszyć na pierwszą przejażdżkę. Tak aby następnego dnia poprawić i trzeciego ewentualnie zrobić rozchodniaczka i wracać do domu.
Z doświadczenia wiem, że głupie pomysły nie do końca są głupie. Jakby się trochę zastanowić, to co za problem wyjechać z domu o 19, żeby chwilę po 8 meldować się w domku i robić śniadanie przed jazdą?
W sumie tak było. Umówiliśmy się, że ruszamy po 18. Grzesiek wpada po mnie, zgarniamy Chudego i Bartasa. Chwilę później lecimy od Lubieszyna w stronę Getranke. Niby jak na rowerze, ale autem byle wlecieć na autostradę i robić zmiany po 2h jazdy. Plan był taki, że każdy się zmienia i ma szanse na niezłą drzemkę. Do tego wszystkiego nie było problemu na kwaterze z porannym meldunkiem. W sumie nie było problemów na trasie, a Trafciu żarł zupy tak mało, że na wyjeździe jeszcze odbijało mu się polską mieszanka z BP.

Gavia, Rifugio Forni
Pierwszy dzień miał być taki wiecie – lekki, na rozprostowanie nóg po całonocnej jeździe busem. Takie 60km i leżymy na kanapie. Najlepiej z wiadrem makaronu lub talerzem pizzy. No to poszli! Od razu pod górę do Santa Caterina w której można powiedzieć wjechaliśmy na kolarski plac zabaw. Tzn. do samej Gavii mamy zamkniętą trasę dla ruchu pieszego i rowerowego. Pogoda bajka, aut nie ma, tylko trzeba kręcić pod górkę. No ale w góry pojechaliśmy to co miało być? Najlepsze, że na końcu czekała na nas „brama mety” i zimna woda. Do tego cała masa kolarzy robiących sobie fotki na przełęczy. Dookoła śnieg i 30 stopni w cieniu, jakoś to ze sobą grało!
Plusem podjazdów jest to, że zawsze czeka nas zjazd. Szkoda, że dziwnie zawsze krótki, jednak bez aut to jest bajka. Tym bardziej, jak nie jest się góralem czy Szymonem i nie umie się tak pięknie kłaść w zakrętach.





Po krótkiej uciesze dla oczu i nóg, robimy małą dogrywkę podjeżdżając pod Rifugio Forni. Bartas dość szybko wyrwał do przodu, po kilku metrach zorientowaliśmy się, że chyba ucieka od naszych bluzgów. No ale nie jego wina, że nasze łydki są niestety dziecięce. Życie w płaskopolsce nie wykształciło ich na górali, więc dalej musieliśmy machać raz za razem byle bliżej do góry. Na jego szczęście końcówka okazała się premią szutrową i widoki również trochę wynagrodziły. Dobrze, że obyło się bez udaru, choć co się odwlecze to nie uciecze prawda Grzesiu?







Teglio, Passo Guspessa, Mortirolo, Gavia
Drugi, a może pierwszy dzień, po dniu zero zapowiadał się po prostu grubo. Tego dnia, mieliśmy zrobić dużo kilometrów i dużo pionometrów. Trochę po to, że jakby pogoda się posypała, to mieliśmy zrobić tyle, żeby nie żałować wyjazdu. Aplikacja pokazywała lampę jak chu…lampę jak już wiecie co. Przed nami w sumie było koło 160km i 3 podjazdy. Pod Teglio, Passo Guspessa, zjazd do Mortirolo i Gavia od drugiej strony. Jakieś +4000m przewyższeń, ale co to na 3 podjazdach, poza tym dużo po drodze się zbiera, więc nie będzie tak źle prawda? Nie będzie tak źle..?



Początek trasy to poranny chill, koło 40km praktycznie z górki. Ładna i spokojna droga, sunąca w dół wzdłuż doliny. Nawet zamknięta trasa, czy niewypał w postaci objazdu zakończonego zamkniętą trasą ze względu na biegaczy, nie mógł popsuć humoru.
Wraz z upływającymi kilometrami, piekarnik powoli rozgrzewał się do +30 stopni. Pierwszy niepozorny podjazd, zaczynał się wśród sadów i wąskich dróżek na wzgórzach nad Tirano. Z perspektywy klawiatury, mógłbym napisać, że w sumie nie było tak źle. W sumie, mając przed sobą kierownicę, wiedziałem, że najlepsze jeszcze przed nami. A po samym podjeździe, nadal mamy kawał zjazdu i sporo płasko/lekko do drugiego już znacznie cięższego podjazdu. To był dobry moment na zatankowanie coli, lecz jak się chwilę później okazało, mamy pierwsze pompowanie. Bartas załatwił dętkę, nie wiadomo jak, ale chyba miała dosyć!


Może i nie było zimnych napojów, może i batony zamieniały się już w żele. Może i było lampa, ale przynajmniej złapaliśmy kawałek cienia i rozluźnienia dla nóg. Niewątpliwym plusem tych rejonów to naprawdę spora ilość źródełek z lodowatą wodą. Nie pamiętam innego wyjazdu w takiej lampie, gdzie nie musiałbym kupować zimnych napojów, bo praktycznie co chwila można było wymieniać ciepłą wodę na lodowatą, przepyszną wodę źródlaną!

Tak więc, nie znalazłszy żabki, napełniliśmy bidony i ruszyliśmy w stronę Passo Guspessa. Skromne 11km i 11,231m dawały piękną 10% średnią. Plusy dodatnie były takie, że droga była wąska, wręcz totalnie boczna. Ruch był znikomy, podjazd długi i wił się niemiłosiernie. Nie było nudy, lecz łyse, odsłonięte odcinki powodowały automatyczne wstanie w korby, byle uciec ze słońca. Trochę takie ziemia to lawa. Z tymże słońce to była grzałka i trzeba było co chwila uciekać w cień.
Jedyne co pamiętam, to próby równej jazdy, chwila pogawędki z Bartasem, później samotna medytacja i ciach, chyba jesteśmy. Chudego zrywy przypominały najlepsze lata Yates’a a Chudy miewał takie najlepsze chwile na tym wyjeździe, że człowiek kręcił głową i może nie próbował kasować ucieczki. Lecz chciał mieć go choćby w zasięgu wzroku.
Passo Guspessa zapamiętam Cię na zawsze, byłeś kurde ciężkim przeciwnikiem.



Co najlepsze, przez chwilę nie wiedzieliśmy za bardzo co się stało z Mortirolo. Bartas miał przeczucie, że coś nie tak skręciliśmy. Choć ślad był poprawny. Za dużo czasu nie mieliśmy na rozkminę, zgubiliśmy gdzieś Grzesia, a zasięg był też fatalnie słaby. Bo dłuższej chwili odpoczynku, stwierdziliśmy, że już powinien do nas dojechać. W dodatku pogoda lekko się kaprysiła, lecz w tamtej chwili wzięlibyśmy na klatę każdy deszcz, bo póki co z nieba lał się żar.
No cóż, był upał, łeb inaczej działał. Powoli zastanawialiśmy się czy w sumie Grzesiek gdzieś nie przepadł (dosłownie). Była też opcja, że przeoczyliśmy jakiś znak mówiący o kierunku na Mortirolo. Zasięg nie pozwalał sprawdzić pogody, a żeby złapać sygnał musieliśmy też się trochę cofnąć. Po dłuższej chwili zamieszania, rozmawiamy z Grześkiem i wracamy w jego kierunku. Mamy Grzesia! Wygląda „niewyraźnie” ale mówi, że jest OK. Lecimy po płaskim/w dół. Dojeżdżamy do krzyżówki – odnalazł się Grześ, odnalazła się tabliczka o Mortirolo. Dojeżdżamy 50m i zaliczyliśmy przełęcz „zjazdem”. Na Mortirolo, pamiątkowe zdjęcie, Grześ robi klasyczne „smile in polish”. Udaje się złapać kreskę żeby sprawdzić radar – idą chmury – duże. Dorosła decyzja, skracamy czy ryzyk fizyk? W głowie „zapłacone – ukończone” – jest też cicha nadzieja, że jak zjedziemy po drugiej stronie, to chmury do nas nie dojdą. Uciekniemy zjazdem, potem płaskim i Gavię zaliczymy na sucho. Na sucho mordo co nie? Co nie?
No więc nie, ale po kolei. Lecimy sobie przez małe włoskie wioski, niestety ruchliwą drogą, chmury niby gonią, ale jakby nie pada. Urokliwe włoskie wioski, z urokliwymi nazwami, jak choćby Temu, ciekawe czy to stolica światowego handlu online? Raczej nie wyglądało. W Ponte di Legno wiemy, że wesoło to już było. Bartas powtarza, jak doświadczony górski Włoch, że trzeba było skracać – żeby była jasność – można było skrócić i nie chodzi o ból nóg, ale idą „wyładowania atmosferyczne” a przed nami jakieś 20km podjazdu i 1200m w górę. A na górze cholera co będzie. Trzeba się zatrzymać, wrzucić na ruszt, uzupełnić bidony. Gdybyśmy mieli kurtki to pół biedy. Ja na to, że to „nic by nie dało, nie dało by nic”, lecz Bartas wie lepiej. Kamizelka to słaba opcja na panujący warun, lecz co z tego jak nie mam ani kamizelki, ani kurtki. Za to Bartas ma drugiego laczka, Grzesia znowu gdzieś wcięło no więc mamy małą pauzę.
Zasiadamy w prawdziwym włoskim barze, co prawda na krytym ogródku, ale to chyba tak lepiej niż na środku baru pompować koło? Łapiemy Grzesia, po małych problemach łącznościowych. Jemy po kwadracie pizzy, do tego szocik espresso, puszka coli i sprawdzamy chmury. Najważniejsza zasada kolarstwa – jak nie pada – trzeba jechać. Nie pada – ruszamy!
Nie będę ukrywać, było już chłodno. Stanie, czy siedzenie przy takiej aurze i takim nagrzaniu ciała w piekarniku w niczym nie pomaga. Ruszam, urywam kumpli i powoli delektuję się wszystkim co mam w koło. Pogoda mocno gravelowa, nie chlapie spod koła, krajobraz co chwila się zmienia. Po cichu zastanawiam się, czy mi się nie zmieni i strzelę jak guma, czy dojadę jednak pod Gavię. Po jakimś czasie dojeżdża Bartek, na zakręcie czekamy na Chudego. Ostatnie fotki tego dnia i lecimy najpiękniejszy odcinek tego dnia! Gavia od Ponte di Legno to jest sztos, może i pogoda, zmęczenie i świadomość ostatniego podjazdu robiła swoje. Może to, że przy tej pogodzie mało kto już ruszał na szczyt. Nieważne, to wszystko co mijaliśmy jakby grzało serduszko, pomimo tego, że krople lecące z nieba były ewidentnie chłodne. Śnieg leżący na poboczach na pewno nas nie ogrzewał, a kilkanaście metrów tunelem, spowodował, że czułem się jak zamknięty w kapsule, albo porzucony w kosmosie. Przez pewien moment, nie widziałem nawet światełka w tunelu. Za to za tunelem już była lodówka, z której nie kapało, a lało się.
Finalne metry były naprawdę piękne, w oddali widzieliśmy Grześka więc cieszyliśmy się, że tym razem go nie zgubiliśmy (no nie tym razem hehe). Dojazd do schroniska na Gavii było mokro, słono, zimno, gorzki. Bo niby był domek i pewnie ciepełko w środku. W dodatku kawka itd. Ale chwila w takim warunie, powoduje wręcz niemożliwe i nieodwracalne zmiany w mózgu, które nie pozwolą z niego wyjść. Na 8 stopni, deszcz i 30 kilometrów pustego, mokrego zjazdu.




Z plusów – nie miałem dylematu co ubrać na siebie – bo nie miałem niczego wincyj (xD). Teraz to nawet śmieszne, ale na górze stwierdziliśmy, że Chudy powinien już ruszać, bo taki zjazd na hamulcach szczękowych może być względnie wolno, bo jednak trzeba szanować klocki. Po chwili dołącza do nas Grzesiu, a ja czuję się jak na Race Through Poland. Rozglądam się po lokalu i idę zadać najdziwniejsze pytanie – czy posiadacie może duży worek na śmieci? Tak powstałą technologia – polski gore tex – warstwa izolująca pod koszulkę – najbardziej wodoszczelna potówka ever – turbo lekka. To był moment, jak przed rozpoczęciem morsowania, jak przed ice bucket challenge. Nie ma co myśleć, trzeba zjeżdżać.
Po sekundzie od przekroczenia progu wiedziałem, że jest źle. Jedyne co mogłem z siebie wydusić to ogrzewające całe płuca słowo na K, powtórzone z pięć razy. Po pierwszym obrocie korbą, miotało mną jak szatan. Chyba nawet na studiach, lepiej trzymałem się na nogach na srogich imprezach. Telepawki z zimna, tak zarzucały kierą, że miałem wrażenie pływającego tylnego trójkąta. Czy to był na pewno dobry pomysł? Bo chyba jedyny jaki był w głowie, z drugiej strony – ruch zerowy, trasa znana, do domu tylko z górki, tylko 30km to w sumie tylko 25-30min? Co nie?

To był chyba jeden z najlepszych moich dni kolarskich. Co prawda nie golę łydy, nie jadłem żeli, nie miałem białego kasku i białych butów. Nawet nie miałem koszulki Pas Normal Cycling. Nawet bez tych kluczowych dla pro kolarza atrybutów czułem kolarstwo pełną gębą. Dystans, suma podjazdów, czas w siodle. Upał 38 stopni który zamienił się w 8 stopniową jesień z deszczem na przełęczy i chwilami niemożliwym do zjazdu zjazdem. ZŁOTO.
Umbrailpass, Stelvio
Po tym co zrobiliśmy, nie miałem już żadnych więcej oczekiwań. „Zjadłem” to co było najlepsze, reszta to ziemniaczki do zapchania, choć to zapchanie nie mogło być lekko strawne. Po 4000m mieliśmy machnąć 3000m – w sumie taki klasyczny tappering hehe. Ruszyliśmy dość żwawo, choć po 3km już czułem bolączki dnia poprzedniego. Najbardziej odprężające były zbawienne płaskie metry, które choć na chwile dały rozluźnienie zmęczonym nogom. Później już tylko do góry, serpentyna ze serpentyną. Auto, za autem, motór za motórem, biegacz za oh wait?!
Tak proszę Państwa, podczas gdy kręciliśmy w korbie obrót za obrotem, minęliśmy biegacza który leciał na Stelvio. I to tak, że swobodnie łyknął paru szosowców!



Tego dnia w planach mieliśmy najpierw zaliczyć Umbrailpass, zjazd do Szwajcarii i powrót przez Stelvio od Prato. Czyli praktycznie zaliczenie trzech najlepszych odcinków na jednej trasie. Tak naprawdę runda dwóch podjazdów i dwóch szybkich i wijących się zjazdów. Do samego Prato praktycznie można by nic nie kręcić, choć jak chciało się wyprzedzić auto, to wystarczyły dwa ruchy korbą. Przed Prato zaliczamy wodopój pod kościółkiem i tniemy dalej. Nogi nawet w niezłym stanie, pogoda też niezła. Ale im bliżej Prato, tym większa duchota w powietrzu. Pierwszy raz podczas tego wyjazdu, jesteśmy prawdziwymi szosowymi turystami, robimy postój na colę i lody. Szybka obczajka radaru i trzeba lecieć do góry i uciekać przed burzą!



Pomimo tego, że mieliśmy do zrobienia prawie stówkę, miałem wrażenie, że ten dzień to krótka trasa dwóch podjazdów. Po Prato, czyli praktycznie półmetku jazdy wskakujemy na początek podjazdu, który zbawiennie prowadzi jednokierunkową, asfaltową ścieżynką. Po chwili powolnego kręcenia, odjeżdża nam Bartas, za mną i Chudym dobrze trzyma się Grzesiu. Nagle mija nas dwójka „prosów” którzy ładnie wyjaśnili nam jak to jest być kolarzem i jak wygląda kolarskie tempo. My to jednak turystycznie przyjechaliśmy zrobić sobie fotkę na przełęczy. Kolejne metry uświadamiają nas, że gdyby dzień wcześniej, pod Gavią nadal było +30 stopni, to my jednak inaczej byśmy wyglądali. Za nami ciemne chmury, które nie stanowiły już żadnego zagrożenia czy zbawienia. Klimat jednak parny i duszny. Kolejne kilometry upływają nam w towarzystwie mieszanki o zapachu rozgrzanego asfaltu, przegrzanych hamulców, zagotowanego oleju silnikowego i skończonego sprzęgła. Może i na zdjęciach podjazd pod Stelvio wygląda jak z okładek podręcznika najpiękniejszych podjazdów i przełęczy do zdobycia. Mnie bardziej przypominał krwawicę motorspotu, gdzie może tylko było czuć wysiłek mechaniki pojazdów, bo umiejętności wielu kierowców pozostawiały wiele do życzenia. Jedyny plus, że zaoszczędziłem na biletach do wystaw klasyków – bo tych po drodze było pod dostatkiem!


Ostatnie serpentyny pod Stelvio pokonaliśmy po uzupełnieniu bidonów w źródełku i obserwacji świstaków. No piękny był to podjazd, lecz nie zapomnę pięknej Gavii nigdy. Im bliżej przełęczy, tym temperatura dawała wytchnienie. Na górze, zrobiliśmy pamiątkowe fotki, przez chwilę podziwialiśmy piękno gór w pełnej krasie (bo widok ze Stelvio jest naprawdę nieziemski) i…ubraliśmy kurtki, bo znad Bormio szły groźne chmury, a tym razem przygotowaliśmy się na zjazd podręcznikowo!






Jak już pisałem, tym razem byliśmy przygotowani. Choć sam zjazd był dość suchy, może coś pokropiło, lecz tym razem nie leciało spod kół i sam zjazd do Bormio upłynął w komforcie – może jakby nie wspominać o sznurku aut – ale co poradzić. Weekend to nie tylko kolarskie pielgrzymki, a widoczki Mercedesów SL 280 czy Lotusów to wszystko wynagradzały. Zjazd do Bormio też był takim lekkim zakończeniem naszego turbo weekendu. Na następny dzień mieliśmy tylko Lago di Cancano i sprawny wyjazd do domu. Ale najpierw Pizza i piwko bo to było nasze paliwko hehehe.
Lago di Cancano
Gdybym miał podsumować całe moje podejście do kolarstwa jakiegokolwiek, to napisałbym, że uwielbiam „lokalne ogórki”. Mniej znane, te bardziej w cieniu najlepszych, największych, trzeba objechać I T D. Największą niespodzianką był podjazd pod Lago di Cancano. Cancan, który planowaliśmy jeszcze w płaskopolsce, jako kropka nad i pierwszego dnia. Niestety albo stety, Rifugio Forni lekko nas utemperowało i pokazało nam, gdzie nasze miejsce. Z podkulonymi ogonami wróciliśmy do domu żeby „mądrze” stwierdzić, bądź utwierdzić się w przekonaniu, że po ponad 11h w busie, to człowiek chyba jednak zmęczony jest i nie ma co przesadzać przed dwoma grubymi dniami.
Na Cancano ruszyliśmy dość wcześnie, po drodze minęliśmy pierwsze grupki które tego dnia, poleciały zaliczyć ogórka w cieniu Stelvio.


Cancano, okazał się przepięknym „małym” podjazdem z pierwszymi srogimi procentami i później łagodnymi serpentynami. Może i wyszło nam koło 40km jazdy, ale był to bardzo ładny, miły, spokojny i cichy podjazd. Na nasze szczęście zapomniany przez „blachosmrody”. Na przełęczy okazało się, że chyba byliśmy tam pierwsi tego dnia. Zrobiliśmy rundę honorową do jeziorka, ostatnie zdjęcia. Puściliśmy w eter soczyste, polskie „K jak tu pięknie” i to by było na tyle. Niestety albo stety. Bo po takich czterech dniach to po prostu trzeba by się usadowić na dupie i odpocząć. Taki w sumie był plan na kolejne 11-12h w busie.



Jeżeli chodzi o mikro wypady, to to był chyba jeden z najlepszych, tłusto-grubo wypełniony kolarskimi must have w dzienniczku tras które trzeba zrobić. Z ogoloną lub nie łydą. Jeżeli chodzi o kolarstwo szosowe, to tak można jeździć po planszach z Giro. Zobaczyć dlaczego ludziki w eurosporcie przesuwają się tak – jednak nie wolno – bo smakując tych dróg samemu, łatwo się jorgnąć, że my, zwykli śmiertelnicy to jednak jesteśmy piździpączki. I nie każdy kto odejdzie od skrzynek z rybami, w jakiejś tam duńskiej wiosce – może wsiąść na rower i cisnąć do góry jak po płaskim. To jednak trzeba mieć talent!