České Švýcarsko / Sächsische Schweiz

//////
Googlując sobie jak jest odpowiednik niemcofila dla czechofila, wyskoczyły mi: „niemcofobia”, „jak nazywa się wstręt do wszystkiego co związane z Niemcami?”. Wychodzi chyba na to, że Polak nie może darzyć sympatią wszystkiego co związane z Niemcami, ale na pograniczu czesko-niemieckim po prostu nie może być inaczej i trzeba lubić jedno i drugie. Tym bardziej, że ścieżki przeplatają się tam między jedną a drugą stroną granicy. (Tak, wiem. Niemcofil to inaczej Germanofil, ale zdziwko i tak było).

Jak sobie myślę o tym wyjeździe, pierwsze co mi przychodzi na myśl to wilgoć, rude igiełki wzdłuż niby asfaltowych ścieżek, smażony syr i zimne Krusovice. Dużo krótkich podjazdów i dużo krótkich „dzikich” zjazdów. Mógłbym porównywać wypad do Jeseników, ale chyba to nie ma sensu. Czeska i Saksońska Szwajcaria to moje miejsca numer jeden jeżeli chodzi o coś z klasyfikacji: ulubione miejsce do którego lubisz wracać jesienią, oprócz Uznamu. Bo dom się nie liczy. Ale jest coś co łączy oba te miejsca które najlepiej wypadają jak jest jakoś 14 stopni, po sezonie, z lekkim deszczykiem. Wtedy każda pauza pod dachem, z niespieszno konsumowanym obiadkiem po drodze smakuje zupełnie inaczej. A wraz z powrotem do schronienia czujesz, że zyskałeś kilka punktów do epickości wypadu. I po prysznicu siedząc w ciepełku wiesz, że zrobisz to jeszcze raz. Zdjęcia tego nie oddają, tego uczucia nic nie podrobi.

Patrząc na mapę moich kwadratów z Czech mam wrażenie, że moje uwielbienie jest wyolbrzymione. Ledwo liźnięte północne rejony w okolicach „szwajcarii”, Luzicke Hory i Jeseniky. Trochę to smutne, że dla nas najbliższe opcje to te z 4-5h dojazdem ze Szczecina. Wtedy nawet się cieszymy, że po przyjeździe jeszcze można skoczyć na krótką pętlę. I tak wyglądał plan na pierwszy dzień, wczesna ustawka niczym na pociąg przed całodzienną jazdą. Pakowanie rowerów na hak, krótka lekcja odnośnie podłączenia świateł z bagażnika. Przejściówek 13 na 7, leroy, castorama, jula, YOLO i jedziemy!

Po czterech godzinach jazdy z przerwą na kawe u Obajtka, docieramy na miejsce. Bazą miała być sprawdzona mieścinka – Krasna Lipa. W której infrastruktura towarzysząca wyglądała tak: browar na ryneczku – idealny na każde zapisanie wyprawy w garminie wraz z kuflem piwa. Do tego „chiński” market – niczym nasz Groszek czy Lewiatan na wsi – kupisz wszystko. Mają zimne piwo, świeże pieczywo i wielką meblościankę alkoholi wzdłuż kolejki do kasy. Najważniejsze – czynny siedem dni w tygodniu, w sobotę i niedzielę krócej – do 19:00 i można płacić kartą! Nocleg klasycznie – wyszukany na bookingu. Tym razem udało się znaleźć prawdziwą perełkę! Apartament Mirror – super dwupoziomowe miejsce z opcją spania dla 3-7os, prowadzony przez Mirke która przywitała nas domową babką!

Chwilę przed 14:00 byliśmy już w siodełkach. Pierwszego dnia mieliśmy w planie przejazd przez oba Parki Narodowe, z obowiązkową przerwą na złote paliwo.

Los chciał, że po 2 kilometrach jazdy byliśmy na planie Gry o Tron czy innej produkcji fantasy. A pare kilometrów później zostaliśmy nagrodzeni czeskim piwem. No cóż, taki los co zrobić? Wyjeżdżasz z lasu a tu cztery knajpy i nie wiesz którą wybrać. Wybraliśmy tą z psem na ogródku, chyba jasna sprawa?

I nawet jakbyśmy chcieli się do czegoś przyczepić to chyba tylko do odcinka specjalnego z podjazdem wzdłuż leśnych schodów, rodem z XC. No ale w sumie nie mogliśmy bo i tak dało się część podjechać. A te 20m to można popchać rower do góry. Tym bardziej, że można było sobie skręcić kark od tego ciągłego rozglądania się w koło na te skalne twory. Więc tak było bezpieczniej.

Niemiecka część Parku, przywitała nas biegnącym i krzyczącym za nami strażnikiem – „Jungs! Jungs! Tam prosto nie wolno rowerami”. Ale my wiedzieliśmy, że nie wolno i strażnik skinął z respektem na nas, że „alles klar”! Bo choć polaczki z nas i potrafimy przejechać po zamkniętej przez policję drogę. Albo przez kamieniołom w Czechach choć nie wolno. To wiemy, że w Saksońskiej Szwajcarii niektóre trasy są ino piesze, z zakazem dla rowerów (wiemy z komoota c’nie?). Ale żeby nie było tak źle dla nas pedalarzy. Przez całą niemiecką część Parku prowadzi szlak „National Park Radroute”, który jest perfekcyjnym gravelowym złotem. Góra, dół, zakręt siup, premium szutr!


I ta sielanka tak trwa, aż nawet nie wiadomo kiedy znowu przelot z tabliczką, że witamy z powrotem w Czechach. Że za parę kilometrów po tej pięknej widokówce co nas otacza, znowu czeka na nas domek z piwkiem. Tak idealnie na granicy Parku „na do widzenia”. Żebyśmy sobie mogli przycupnąć, odpocząć i przemyśleć co tu się odjaniepawla!

Tak było. A to dopiero 80km za nami i prawie 3 razy tyle przed!

Drugiego dnia, plan był ambitny. Od samego rana, a nawet poprzedniego wieczoru Radar Pogodowy był wyświetlany na czterech telefonach. Powiedzmy sobie szczerze, byliśmy gotowi na jazdę z mokrą wkładką.

Z zaplanowanych 136km pierwsze 40km wleciało jak złoto. Przelot przez oba parki z krótką pauzą nad Łabą minął chyba w 40minut. Tego dnia poznaliśmy pierwszy argument wyższości czeskiej strony nad niemiecką. A raczej „niższości”! Bo czeskie piwo po niemieckiej stronie w walucie europejskiej to jakieś nieporozumienie. No ale może to cena która pomoże Niemcom uzbierać na kolejne koszty reparacji wojennych? Nie wiem, nie znam się.

Tak czy siak, po krótkim odpoczynku ruszyliśmy mocno w górę. Komoot mówi o jakiś 20%, legendy mówią, że jakby człowiek się odchylił do tyłu to by zrobił fikołka. Ale może to przez procenty. Nie mniej było hardo. Ale było też ładnie. Znowu lasy, znowu jakieś zamki na skałach, znowu perfekcyjne ścieżki lecące niczym Roller Coaster.

Radar Pogodowy też wszedł w ruch. Bo pomimo tego, że szlaki były pełne spacerowiczów, znaki na niebie mówiły, że urwie. I to nie jak się jedzie pod górę, jak i tak się leje z pleców przez to miejsce gdzie się kończą, a zaczynają nogi. Tylko wtedy gdy mamy 8-9km w dół, asfaltową wijącą się drogę, gdzie z każdego zakrętu może wyskoczyć pocisk – Bambi. Wtedy jedynym plusem jest to, że hamulce tarczowe piszczą tak na deszczu, że mogą robić za trąbidło. I można liczyć, że nic nam przez to nie wyskoczy pod koła. Oczywiście strat moralnych w postaci mokrego wszystkiego nie ma co wymieniać. Wiadomo było tylko tyle, że w Decin trzeba znaleźć jakąś karczmę i poprawić sobie humor czymś ciepłym, smażonym i rozgrzewającym.

I tak wleciał smażony ser, tatarska omacka i wielki czaj z rumem, cytryną i imbirem. Po takim jadle humory się poprawiły, nawet ktoś rzucił anegdotę, że Decin to jakaś stolica czy zagłębie aktorów/aktorek porno. Czy to prawda? Być może, ale nikogo porno nie spotkaliśmy. Ino szybko prześlizgnęliśmy się z jednego brzegu Łaby na drugi i ścieżką ruszylimy w kierunku Krasnej Lipy. Po drodze zaliczając kilka pionometrów i uciekając przed chmurami które trochę nas straszyły, a trochę popędzały niczym szczekający za plecami wiejski burek.

Jakbym miał stworzyć definicję najlepszej gravelowej wyrpy, to był by to trzeci dzień czeskiej i saksońskiej Szwajcarii. Pochmurny chłodny poranek, 115km na garminie, urozmaicone odcinki, odpowiednio poprzeplatane szutrem, polem, asfaltem dobrym, asfaltem złym. Singlem, zarośniętym szlakiem. Tunel, most, tunel, sroga sztajfa do góry. Ogólnie uczucie na 100km „Panie kończ te jazde, było wszystko, na co te 15km jeszcze?!”.

No więc, tak wyglądał dzień trzeci. Wstaliśmy z poczuciem: „nie no dziś to urwie”. Zmoczy nas, że będziemy lecieć w ulewie i w ogóle dajcie spokój. Na szczęście, rozsądek wziął górę. Z księgi przysłów ludowych rzekł jeden taki: „jedziemy póki nie pada”. Zobaczymy co będzie dalej. A było wszystko.

Na pewno było chłodniej, wilgotniej ale za to koła lepiej trzymały podłoże. Jak od paru dni, zaczynaliśmy bajkowymi trasami Parku Narodowego. Jednego i drugiego. Lecieliśmy pięknym szlakiem, wijącym się przez Czeską Szwajcarię. Która jak zwykle nagle zamieniła się w Saksońską. Później gravelowe polne i leśne drogi, z przepięknym widokiem na doliny i góry. Tego dnia trochę więcej zwiedziliśmy niemieckich rejonów. W sumie perfekcyjne drogi, ze znikomym ruchem samochodów. A po drodze kilka perełek jak ukryte tunele, czy mikro mostki nie szersze niż single.

I kiedy sobie tak myśleliśmy, że widzieliśmy już wszystko. Kilkukrotnie przejeżdżaliśmy większością dostępnych ścieżek rowerowych w Parkach. Byliśmy też już kolejny raz nad Łabą gdzie klimat górski przechodzi płynnie w piękne miasteczko nad rzeką. Myśleliśmy, że no ładnie tu macie i fajno fajn. Na dziś to chyba koniec łał. A „impreza” się nam dopiero rozkręcała.. Bo głównym smaczkiem tego dnia była niepozorna ścieżka w kierunku Bastei. Taka 4 kilometrowa trasa, której nie dało się jechać. I nie chodzi o te 4, 6 czy 9% nachylenie. Po prostu człowiek co chwile się zatrzymywał, otwierał gębę, rozglądał się w koło i ganiał z aparatem niczym turysta z Japonii! Tak właśnie wyglądaliśmy my. Tylko co chwila ktoś szepnął: „ociechu..”

I kiedy byliśmy już po tych wszystkich cichych słowach zachwytu nad otaczającą nas aurą gravelowego „ubersztosu”. Poczuliśmy chyba lekkie zmęczenie mając już trochę kilometrów i pionometrów tej niepozornej krainy. Jak spotkałem krowy na pastwisku, poczułem się trochę jak „u nas w niemczech”. Ale te krowy były chyba bardziej górskie. Albo ja wraz z wilgotną mgłą wchłaniałem wszystko i zachwycałem się wszystkim w koło. Bo było po prostu najlepsze.

Przedzierając się przez mgłę, dotarliśmy do punktu w którym mogliśmy zejść z roweru. Spakować manatki i wrócić do domu. Bo było wszystko i było nieziemsko. Byliśmy we Władcy Pierścienia i Grze o Tron na raz. Choć chyba tam jedli i pili jak im wilgoć przeszkadzała. No więc wtedy postanowiliśmy zatrzymać się w pierwszej napotkanej karczmie. No i to był strzał w dziesiątkę. Bo trafiliśmy jak jeden na milion, trafiliśmy do rodzinnej restauracji z pysznym jedzeniem i świetną obsługą. Jakby tego było mało, Mama spod Kutna, Tata – Czech – szef kuchni zakochany w Mazurach i Uznamie. No miło tak po prostu no, pogadać sobie, pośmiać się i pogadać z lokalsami o wszystkim i niczym!

I tak z pełnymi brzuszkami pokrzepieni tym, że my latamy spod tego naszego morza w góry. A ci górale z Czech lecą na wakacje do nas nad morze. Że się tak mijamy na tej S3, ruszyliśmy dalej znowu takimi pospolitymi szutrostradami, całkiem spełnieni, zero potrzeb! A jeszcze zostało nam szybkie szuranko przed wyjazdem!

I tak dobrnęliśmy do ostatniego dnia, już zmęczeni i zadowoleni. W ogóle Grzechu to prawie odwalił numer, że stwierdził, że już tyle widział, że on to chyba zostanie w łóżku! To by było coś, co bym mu wypominał do końca życia!

Jak to się przyjęło – w dniu wyjazdu wstajemy skoro świt. Bez śniadania, tylko ze szczoteczką w gębie, ubieramy się i lecimy w te poranną mgłę. Pojechać jeszcze raz tymi samymi drogami lecz pod prąd, żeby trochę inaczej to wyglądało. Pożegnaliśmy się z Czeską i Saksońską Szwajcarią. Nawet udało się wpleść w 40km pętlę jedną czy dwie nowe drogi.

Zaczęliśmy nowym przelotem leśnym spod domu. Trafiliśmy na przepiękną mgłę, świetny zjazd przez Doubice. A wszystko to, będąc zatopionym we mgle. Po piętnastu kilometrach czeskiej frajdy, wskoczyliśmy ostatni raz do Saksonii na niecałe 10km, podczas których mieliśmy solidną wspinaczkę i przepiękną „rurę” w dół! Później już tylko po trochu do góry, ale za to z jakimi widokami.

Ta niespełna 40km piguła była pełna przepięknych gravelowych dróg Czeskiej i Saksońskiej Szwajcarii. Taka dwugodzinna pętla nie znudziłaby mi się nigdy! Tym razem, nie zakończyliśmy jej w pubie. Szybkie pakowanko, zakupy na drogę i w drogę!

To było piękne, nie zapomnę tego nigdy!